W latach ’20 i ’30 ubiegłego stulecia Mołodeczno było jedną z najważniejszych garnizonów wojskowych II Rzeczypospolitej na granicy z Białoruską SRR i jej w obwodem mińskim. Ślady obecności wojska polskiego można tam znaleźć do dziś.
Zajęcie 17. września 1939 r. przez ZSRS wschodnich terenów Rzeczypospolitej, czyli – według sowieckiej nomenklatury – Białorusi Zachodniej, musiało być wykorzystane propagandowo. Odbyło się wszak pod hasłem „niesienia pomocy Ukraińcom i Białorusinom”. Dlatego też nawet filmy z pozoru nie eksploatujące tego tematu, miały jednoznaczną wymowę.
„Rodzina Janusz” to dość pogodna opowieść o sielskim, szczęśliwym życiu mieszkańców kołchozu, położonego nieopodal granicy z Polską, czyli krajem wrogim, gdzie – w odróżnieniu od Sowietów – działy się tylko złe rzeczy.
W ciągu niespełna dwóch dekad międzywojennych w Polsce służyło prawie pół miliona Ukraińców. We wrześniu 1939 r. w walczącym z Niemcami Wojsku Polskim było 110 tys. Ukraińców – zginęło kilka tysięcy, a łącznie około 80 tys. trafiło do niewoli.
Major Petro Diaczenko, 1 Pułk Szwoleżerów Marszałka Józefa Piłsudskiego
Wojna kojarzy się przede wszystkim z mężczyznami, a męskie głosy dominują też w historiografii, chociaż od pewnego czasu dąży się do swoistego rewizjonizmu. W efekcie coraz częściej powstają publikacje opisujące doświadczenia szeroko pojętych grup mniejszościowych, do których zalicza się także kobiety, czyni się też starania, by utrwalić wspomnienia reprezentujących te grupy świadków historii. Stosunkowo rzadko pisze się o kobiecych doświadczeniach wojennych na Kresach, dlatego warto nakreślić na ten temat kilka słów.
W pierwszych dniach września 1939 r. zdawało się, że Lwów wciąż żyje normalnie, że wojna toczy się gdzieś daleko. Do 10 września wystawiano spektakle w Operze, restauracje tętniły życiem, w dwudziestu pięciu kinach grano filmy, a ich nazwy wciąż brzmiały swojsko – „Marysieńka” dopiero miała stać się „Pionierem”, a „Chimera” – „Stachanowem”. W gimnazjach i na uczelniach trwały egzaminy wstępne i tylko wojskowe samoloty i tłumy uchodźców wskazywały, że na świecie trwa wojna. A jednak 11 września zapobiegliwy radziecki konsul Jelisiej Sinicyn poinformował Moskwę, że lwowskie polskie władze oczekują na pomoc Armii Czerwonej i niezależnie od tego, czy naprawdę ktoś tej pomocy wyglądał, nadeszła ona 22 września 1939 r. pod postacią 6 Armii pod dowództwem gen. Filipa Golikowa.
Jest wiedzą powszechną, że w trzech obozach NKWD: Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie od jesieni 1939 do wiosny 1940 r. Sowieci przetrzymywali ok. 14,5 tysiąca polskich oficerów. Jednak dość często w katyńskiej publicystyce historycznej okres ten traktowany jest pobieżnie i bezkontekstowo. Tymczasem pozostaje on kluczowy dla właściwego zrozumienia podjętej przez Stalina decyzji o zagładzie.
Monaster w Kozielsku – miejsce przetrzymywania jeńców polskich zamordowanych w Katyniu
Na początku października 1939 roku w niewoli Armii Czerwonej i NKWD – wbrew twierdzeniom sowieckiej propagandy mówiącym o 0,3 miliona – znajdowało się faktycznie ok. 230-250 tys. żołnierzy Września. Liczby te znajdują pokrycie w rosyjskich meldunkach. Wiadomo z kolei, że w ramach zbrodni katyńskiej zamordowano mniej więcej jedną dziesiątą tej liczby. Pytanie pierwsze brzmi zatem: co stało się z pozostałymi? Ich los jednostkowy w dużej mierze pozostaje nieznany, ale nie oznacza to, że historiografia nie jest w stanie opisać niektórych prawideł dotyczących ich jako grupy, a w rzeczywistości kliku odrębnych grup.
Do wielu bezimiennych i zapomnianych żołnierzy września 1939 roku na Kresach należy kpt. Mieczysław Strzemeski. Jego losy splotły się nieoczekiwanie z osobą gen. bryg. Józefa Olszyny-Wilczyńskiego, ostatniego dowódcy Okręgu Korpusu nr III w Grodnie. Obaj zostali zamordowani 22 września 1939 roku przez sowieckich czołgistów w okolicach m. Sopoćkinie, niedaleko Grodna. Gdyby nie mobilizacja, oficer ten pozostałby na pewno postacią zupełnie nieznaną. Cała uwaga związana z tym wydarzeniem skierowana była i jest nadal na osobę gen. J. Olszyny-Wilczyńskiego. Mówiąc natomiast o kpt. M. Strzemeskim, to ze smutną ironią należy stwierdzić, że miejsce w historii zapewniła mu śmierć zadana z rąk Sowietów.
Grób kpt. M. Strzemeskiego w Teolinie koło Sopoćkiń
Zajęcie wschodniej części II RP przez Armię Czerwoną propaganda radziecka od pierwszego dnia motywowała wyzwoleniem mieszkających na tych terenach Ukraińców i Białorusinów spod „jarzma polskich panów”. Po dokonanym zaborze należało z całą mocą podkreślać jego dziejową konieczność i słuszność. A ponieważ już Lenin mówił, doceniając propagandową siłę filmowego przekazu, „ze wszystkich sztuk film jest dla nas najważniejszy” – więc nie szczędząc wysiłku zaczęto produkować fabularne i dokumentalne dzieła, mające poinformować widzów całego komunistycznego imperium o kolejnym sukcesie ojczyzny światowego proletariatu. Jednym z takich filmów jest dokumentalne „Wyzwolenie”, zrealizowane w roku 1940 przez jednego z najwybitniejszych radzieckich reżyserów, Ołeksandra Dowżenko.
Wielkiej urody Ostrobramska Madonna uśmiechała się promiennie w nietypowym ołtarzu z czarnego drewna. To był ulubiony obraz mojego dzieciństwa – w poewangelickiej świątyni wizerunek wyjątkowy – ale skąd się wziął w Słupsku? Kto go przywiózł z wileńskiego exodusu?
Matka Boża Ostrobramska w Wilnie – dzisiaj. Fot. Piotr Kościński
Po sowieckiej agresji 17 września 1939 r., polscy żołnierze ewakuowali się przede wszystkim do Rumunii i na Węgry. Ale spora ich grupa – tych z Wilna, Grodna, Suwalszczyzny – przeszła też na Litwę. Mimo, że przed wojną pomiędzy Litwą i Polską panowało napięcie w związku ze sporem o Wilno, Polacy zostali dobrze potraktowani przez Litwinów.
Polscy żołnierze w litewskim Wiłkomierzu (Ukmergė)