Dlaczego właściwie 17 września?

17 września 1939 to jedna z tych dat, którą na odpowiednio zadane pytanie potrafi wyrecytować lwia część społeczeństwa polskiego. Pełni ona silnie ze sobą splecione, choć nie tożsame funkcje symbolu i cezury. Tak, czy owak świat naszych przodków – rzutujący na nasz własny –  jest inny przed i po 17 września – zarówno w historii,  jak i w pamięci historycznej. Wypowiadamy tę datę bezwiednie, tak jak 11 listopada albo 3 maja. Tymczasem warto zastanowić się, nad przyczynami, dla których „Sowiety wkroczyły” właśnie tego dnia i jaki, zważywszy konfigurację sił dziejotwórczych, pozostawał tu – jeśli w ogóle – margines. Innymi słowy: dlaczego 17 września wydarzył się właśnie 17-go i czy mógł wydarzyć się, powiedzmy 16-go bądź 18-go, ale  już nie 12-go, czy 22-go.

Sowieccy żołnierze przy polskim słupie granicznym

Według najprostszej wykładni – której towarzyszy również prościutka arytmetyka – sprawy wyglądają następująco. Agresja III Rzeszy na Polskę wywołuje reakcję Anglii i Francji, które wypowiadają Niemcom wojnę 3 września. Nasi alianci są do tego zobowiązani na mocy sojuszu wojskowego Warszawy i Paryża z lat 20., nowelizowanego w maju 1939 oraz dwustronnych, polsko-brytyjskich gwarancji z kwietnia tegoż roku, rozwiniętych 25 sierpnia w układ sojuszniczy zobowiązujący każdego z sygnatariuszy do udzielenia „bezzwłocznie [drugiej] stronie umawiającej się znajdującej się w działaniach wojennych wszelkiej pomocy i poparcia” będących w jego mocy. Przy czym, co istotne, umowa ta przewiduje wzajemną pomoc jedynie na wypadek agresji ze strony Niemiec.

Z perspektywy ponad 80 latach wiemy, że alianci ograniczyli się wówczas do wypowiedzenia wojny, jednak żadna realna pomoc z ich strony nie nadeszła. Nie można jednak zakładać, że w owym czasie, tj. tuż po 3 września było to oczywiste. Hitler dobrze rozegrał tamtą partię, zakładając, że Anglicy i Francuzi nie podejmą żadnych – czy też prawie żadnych – działań. Ryzyko takie jednak istniało. Dostrzegał je również Stalin, zdając sobie sprawę, że anglo-francuska interwencja w obronie napadniętej Polski, z kampanii przeciw III Rzeszy, może przerodzić się w wojnę również z ZSRS, do czego nie był gotowy i czego wolał uniknąć. Wobec powyższego „odczekał” dwa tygodnie, aż prawdopodobieństwo czarnego scenariusza stanie się iluzoryczne.  Dwa tygodnie to 14 dni. 14 + 3 = 17.

Stalin z jednym z dowódców Armii Czerwonej, 1939 r.

Dlaczego akurat tyle? Być może decydowałby tu zapis umowy polsko-francuskiej stanowiący iż, „gdy tylko zaznaczy się główny wysiłek niemiecki przeciw Polsce, Francja głównymi siłami rozpocznie działania ofensywne przeciwko Niemcom (poczynając od piętnastego dnia / +)”. Stalin mógł założyć, że jeśli w przeciągu dwóch tygodni – tak bowiem Francuzi rozumieją „15 dni” – nie dojdzie do ofensywy Heksagonu, to znaczy, że nie dojdzie do niej w ogóle. W ten sposób teoretycznie mógłby dokonać agresji na Polskę już 14 września. Gensek grał jednak wtedy wyjątkowo ostrożnie, wobec czego, jak zapewne powiedzieliby rzecznicy koncepcji „dwóch tygodni”, wolno przyjąć, ze zaczął odliczać ten okres dopiero od 3-go. Ale czy nie wydaje się to naginaniem rzeczywistości do matematyki?

Teoria ta, niezależnie od subiektywnie odczuwalnej sztuczności, ma dodatkową słabość, którą można wykazać w oparciu o dwa ważne, czy wręcz kluczowe wydarzenia z  drugiej dekady września. Oto najpierw 12-go, we francuskiej miejscowości Abbeville, odbyła się konferencja sojusznicza, na której, wbrew obietnicom złożonym Polsce, francusko-brytyjska Najwyższa Rada Wojenna zdecydowała o niepodejmowaniu działań zbrojnych przeciwko Niemcom. Dotyczyło to zarówno operacji lądowych, leżących w gestii osławionych francuskich dywizji, jak i powietrznych, za które odpowiadać miała brytyjska Royal Air Force. Zważywszy stopień infiltracji brytyjskiego wywiadu przez Sowietów, Kreml mógł dowiedzieć się o ustaleniach z Abbeville jeszcze tego samego dnia.

Drugie wydarzenie związane jest z zupełnie innym teatrem zdarzeń, sytuującym się daleko poza Europą. Od lipca 1938 na granicy Mongolii – znajdującej się w sowieckiej strefie wpływów – i marionetkowego cesarstwa Mandżukuo – kontrolowanego przez dążącą do azjatyckiej hegemonii Japonię trwały walki, nazywane w literaturze przedmiotu „radziecko-japońskimi walkami granicznymi” Jednym z kluczowych starć były kilkumiesięczne zmagania nad  rzeką Chałchyn-Goł. Pech – z polskiego punktu widzenia – polegał na tym, że zakończyły się one zwycięstwem Sowietów i że stało się to… 16 września 1939 r. Wobec braku innych zagrożeń Stalin doszedł oto do punktu, w którym absolutnie nic nie mogło przeszkodzić mu w gładkiej aneksji polskich Kresów.

Japoński jeniec pod Chałchyn-goł

Reasumując: wydaje się, że Sowieci nie musieli czekać  „dwa tygodnie”, tj. aż do 17 IX, ponieważ już 12-go. – lub też chwilę później – zorientowali się, że zachodni alianci interweniować nie zamierzają. Gdyby nie walki nad Chałchyn-Goł, niewykluczone, że Polska otrzymałaby cios w plecy już 13-14 IX. Możliwość taka jak najbardziej istniała, ponieważ oddziały zachodnich okręgów wojskowych zostały postawione w stan mobilizacji 3 IX. Jako się jednak rzekło, Stalin, odwrotnie niż Hitler, grał wówczas wyjątkowo asekuracyjnie, czy wręcz bojaźliwie. Oczywiście, aby zweryfikować rzeczywistą rangę tej kwestii, należałoby znać odpowiedź na pytanie, czy – i ile – zwlekano by z agresją na kierunku zachodnim, gdyby walki na Dalekim Wschodzie nie zakończyły się po myśli Moskwy.

Problem polega jednak na tym, że to już zadanie przynależne tzw. „historii alternatywnej”.

Dominik Szczęsny-Kostanecki

Zdjęcia: Wikipedia, domena publiczna