Biddle był przyjacielem Becka

Z Piotrem Kościńskim o jego najnowszej książce poświęconej Anthony’emu Drexel Biddle’owi jr –  ostatniemu ambasadorowi USA w II RP rozmawia Dominik Szczęsny-Kostanecki

DSK: Pańska ostatnia książka, „Wrzesień Ambasadora” opowiada o losach człowieka, który w polskiej pamięci historycznej jest w zasadzie nieobecny…

PK: Rzeczywiście, moja najnowsza postać poświęcona jest osobie ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce, który nazywał się Anthony Joseph Drexel Biddle Jr. I który był ambasadorem w latach 30., do 1939 r., potem pełnił tę funkcję przy polskim rządzie emigracyjnym i przedstawicielstwach dyplomatycznych innych państw okupowanych przez Niemcy, a funkcjonujących w Londynie. Niesamowicie interesująca postać! Natomiast, jak Pan zaznaczył, mało znana. Na początek powiem, że był milionerem. Dlaczego? Bo jego ojciec był milionerem (zresztą: nazywał się  tak samo). Syn Biddle’a ambasadora, którego miałem przyjemność poznać, co prawda tylko przez Skype’a, funkcjonuje jako Anthony Joseph Drexel Biddle III… Myślę, że on też jest milionerem.

– Czym wyróżniał się Anthony Joseph Drexel Biddle jr – poza bogactwem?

– Wyróżniał się tym, że zdecydowanie lubił Polskę. Że był przyjacielem ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Tak jest określany przez samego Becka. Tak jest określany przez biografów ministra. Wyróżniał się też tym, że postanowił, we wrześniu 1939 r. pozostać przy polskim rządzie. Różni dyplomaci opuścili nasz kraj, niewielka stosunkowo ich liczba została do samego końca. On wytrwał.

Od lewej – Józef Beck, Anthony Joseph Drexel Biddle jr i Ignacy Mościcki

– Co robił w tych dramatycznych dniach?

Na szczęście natrafiłem na jego dziennik, gdzie bardzo skrótowo, ale jednak opisywał swoje losy, zarówno przedwojenne, jak i późniejsze. W związku z tym odkryciem postanowiłem napisać powieść. Nie było to rzeczą łatwą, ponieważ musiałem znaleźć więcej materiału, zwłaszcza w kontekście jego podróży i spotkań. Na przykład, jeszcze przed wybuchem wojny, widział się na JAKIMŚ przyjęciu wydanym przez prezydenta Mościckiego z KIMŚ – niewymienionym z nazwiska – i z nim rozmawiał…

– Kto to mógł być?

– Otóż to! Tworzenie tej książki przypominało układanie puzzli, a nawet gorzej. Najpierw bowiem trzeba było znaleźć puzzle! I dopiero potem je ułożyć w całość. Jednocześnie należało pamiętać, że wiele rzeczy uległo zmianie. Nie ma sensu rozwodzić się nad tym, że Warszawa się zmieniła, sprawa oczywista. Jednak po opuszczeniu stolicy Biddle przebywał w innych miejscach – wystarczy prześledzić marszrutę rządu polskiego we wrześniu 1939, by zrozumieć, w jak wielu. Na przykład w Konstancinie, dokąd w zasadzie przekwaterowano całą ambasadę. Nawiasem mówiąc szybko okazało się, że pomysł był chybiony (proszę przeczytać dlaczego…). W każdym razie willa, w której urzędował w Konstancinie, istnieje. Można ją zobaczyć przy ulicy Potulickich. Nie wiadomo, kto tam teraz mieszka, budynek stoi zaniedbany.

– Przebywał również w Nałęczowie…

– Cała ambasada tam przyjechała. Znowu: nie bardzo wiadomo, w którym budynku Biddle został zakwaterowany, ale zapewne można by było tego dociec. O wiele gorzej sytuacja wygląda z Krzemieńcem. Miasteczko całkowicie się zmieniło w porównaniu z tamtymi czasami. Ulica Szeroka nazywa się i wygląda dziś zupełnie inaczej. Wtedy stały tam drewniane domy – dziś są to powojenne, murowane budynki. Z kolei w Kutach… rynek wygląda tak samo, jak kiedyś. Ale znalezienie miejsca jego postoju jest trudne. Jeżeli do końca nie wiadomo, gdzie stacjonował polski rząd, a w zasadzie pojedyncze ministerstwa, ponieważ całość była rozsiana po Kutach, Kosowie i okolicach – to nic dziwnego, że nie wiadomo też, gdzie przebywał ambasador.

Nałęczów – tu ulokowało się MSZ

– Nie ma też tego mostu na Czeremoszu, przez który można było wjechać do Rumunii.

– Z tym wiąże się pewne historyczne nieporozumienie. W naszej zbiorowej świadomości utrwaliło się, że wszyscy wówczas kierowali się na Zaleszczyki. No więc nie. Zaleszczyki leżały bardzo blisko sowieckiej granicy i zostały dość szybko zajęte. Bez sensu zatem było tam jechać. Najbliższy most wiodący do Rumunii znajdował się właśnie w Kutach

.

Rynek w Kutach

– Potem były zapewne Czerniowce, pierwszy duży ośrodek po rumuńskiej stronie?

– Miasto to sprawiło duży problem. Biddle mieszkał tam w hotelu „Pod Czarnym Orłem”. Czegoś takiego dziś nie ma. Tak więc szukam dalej. Jak znaleźć nieistniejący hotel „Pod Czarnym Orłem”? Jest coś takiego jak Google Translate. Sprawdzam, jak będzie „czarny orzeł” po rumuńsku. Szukam po nazwie i… nie ma. Nic. A to miał być najlepszy hotel w Czerniowcach, bardzo ładnym mieście zresztą.

– Wiem, zwiedzając Ukrainę, byłem tam z ówczesną narzeczoną, a obecnie żoną.

 

– No, to sam Pan wie, że miasto urokliwe. Wracając do tematu – co się okazuje? Otóż, Rumuni mają kilka słów na określenie orła. Po prostu trzeba było poszukać po niemiecku – Schwarzer Adler. No i znalazłem. Przy okazji kolejna refleksja a propos zachodzących zmian. O ile w czasach austro-węgierskich w centrum Czerniowiec znajdowało się ze 20 hoteli, dzisiaj zaledwie kilka. Zresztą, w Kutach można było wybierać  z około 5 hoteli i 30 pensjonatów. Dzisiaj pensjonatów (chyba) nie ma, hotel jest jeden. Dlaczego wtedy istniały? Otóż Zaleszczyki i Kuty były najcieplejszymi miejscami ówczesnej Polski. Ludzie kąpali się w Dniestrze, była plaża nad Dniestrem. Kto by się dzisiaj kąpał w takiej rzece, brudnej w dodatku?!

– Cytryny się udawały eksperymentalnie w Zaleszczykach!

– No właśnie. Teraz tam raczej pomidory hodują – podobno najlepsze w całym kraju. Ale na wczasy nie ma sensu jechać. Teraz wojna, więc w ogóle nie ma o czym mówić, ale czy to w ZSRS, czy w niepodległej Ukrainie jeździło się nad Morze Czarne! A nie do Zaleszczyk. Poza tym nadgraniczna miejscowość zawsze zyskuje. Handel, ludzie przekraczający granicę tak czy owak musieli wydawać pieniądze, zatrzymywać się, czy to po jednej, czy po drugiej stronie, co sprzyjało rozwojowi tych miejscowości. Wojna i zmiany granic z kolei bardzo im zaszkodziły…

– Wracając do ambasadora…

– Różne interesujące fakty udało się ustalić, chociaż momentami miałem mocno pod górę. Dlaczego? Podam przykład, wydobywając teraz opowieść niejako „ze środka”. Jeżeli Ambasador przyjaźnił się Beckiem, to w czasie rozmów, prowadzonych według wszelkiego prawdopodobieństwa po francusku, mówili sobie per „Pan”, czy byli na „Ty”? Wydawało mi się, że na co dzień – to drugie, a tylko w oficjalnych sytuacjach stosowali formy grzecznościowe. Na szczęście wyszła przepiękna biografia Becka, autorstwa prof. prof. Kornata i Wołosa. Ja do nich napisałem z prostym pytaniem i otrzymałem odpowiedź. Niemożliwe, że byli na „Ty”, nawet jeśli się przyjaźnili. Dzisiaj nierzadko widzimy nawet prezydentów mówiących do siebie po imieniu, ale, powtórzę, w tamtej epoce byłoby to prostu niestosowne.

– Co jeszcze możemy powiedzieć o jego powierzchowności?

– Podam ciekawy i, co ważniejsze, znamienny fakt. W latach 40. Biddle został uznany, bodajże przez tygodnik „Life”, za najlepiej ubranego Amerykanina. Nosił koszule poprzecznie prążkowane, ciemnozielony kapelusz Homburg. Starał się być elegancko ubrany we wrześniu 1939 r., mimo wojny. To się udawało jedynie w ograniczonym stopniu, co widać na zdjęciach z tamtego dramatycznego okresu.

– Dlaczego w ogóle został ambasadorem, w jakich okolicznościach to się stało?

– Odpowiedź na to pytanie jest stosunkowo prosta. W Stanach Zjednoczonych (i nie tylko) ambasadorem zostaje się bardzo często za zasługi. Dla rządzących. Biddle położył wielkie zasługi dla prezydenta Roosevelta, pomógł mu wygrać wybory, był w jego sztabie. I w nagrodę został posłem – czyli szczebel niżej niż ambasador – w Norwegii, a stamtąd został oddelegowany do Polski, już jako ambasador.

­– A zatem w Norwegii poszło mu dobrze, a na pewno lepiej, niż w biznesie.

– Zdecydowanie! Nie odziedziczył po ojcu smykałki do interesów.

– A zatem Biddle przyjeżdża do Warszawy. Gdzie się instaluje?

– Jeśli stanąć przodem do Akademii Sztuk Pięknych, widać trzy budynki: środkowy stoi równolegle do Krakowskiego przedmieścia, dwa okalające stoją prostopadle. I właśnie w jednym z tych okalających, po lewej, mieściła się rezydencja ambasadora.

– Przy Traugutta, dawniej Berga?

– Tak, on tam mieszkał. Nie jestem pewien, czy zajmował cały ten budynek, ale połowę na pewno. Ambasada, uprzedzę Pańskie kolejne pytanie, mieściła się tam, gdzie obecnie, tylko że wówczas to był ładny budynek… [śmiech]. I tu kolejna ciekawostka: konsulat generalny Stanów Zjednoczonych w Warszawie nie zaprzestał swojej działalności nawet po wkroczeniu Niemców. Dlaczego? Bo USA były państwem neutralnym. Jeden z konsulów, z pochodzenia Polak, zgłosił się na ochotnika i został tam. Dopiero w 1941 został zmuszony do opuszczenia placówki. Pozostawił po sobie raport o tym, jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie. Oczywiście, niektórych rzeczy on nie pojmował, nie miał, jak się zdaje, kontaktu z polskim podziemiem, niemniej jednak ta lektura jest fascynująca.

Raut po objęciu przez Biddle’a placówki w Warszawie

– W pańskiej książce pojawiają się też inne postaci ówczesnego korpusu dyplomatycznego. Na przykład sowiecki ambasador Szaronow…

– Wiedziałem, że Pan o niego zapyta. Istotnie, to jak gdyby kontrapunkt wobec postaci Biddle’a. Szaronow do pewnego momentu towarzyszy polskiemu rządowi w jego wędrówce po Polsce, dociera z nim do Krzemieńca. Po czym wyjeżdża, rzekomo dla nawiązania łączności z Moskwą… i już nie wraca. W związku z tym pojawia się pewne pytanie. My dzisiaj wiemy, że Brytyjczycy, Francuzi, być może Amerykanie wiedzieli o tajnym załączniku do paktu Ribbentrop-Mołotow. A czy ambasadorzy tych trzech państw, czyli Kennard – brytyjski, Noël – francuski i Biddle posiadali takie informacje? Nie wiemy, co więcej, najprawdopodobniej nie dowiemy się w żaden żywy sposób. Biddle przekazał nam dziennik, Noël zostawił dwie książki, w których przede wszystkim niemiłosiernie krytykuje Becka oraz pieje z zachwytu nad samym sobą, z kolei Kennard niespecjalnie rozpisywał się o swoich wojennych losach.

– A zatem, jak to często bywa w przypadku dyplomatów, zabrali część swoich tajemnic do grobu. Takich pytań, na które nie ma odpowiedzi, znajdziemy w Pańskiej książce więcej. Co nie oznacza, że nie warto ich było stawiać. Na koniec chciałbym postawić się w sytuacji kogoś, kto nie zajmuje się zawodowo historią, ale posiada w niej jakieś rozeznanie. Jak, w syntetyczny sposób, przekonać mnie, żebym sięgnął po Pańską publikację?

Losy ambasadora Biddle’a ukazują nam wrzesień 1939 roku z zupełnie innej perspektywy, niż ta, do której przywykliśmy. Mianowicie: ze strony przedstawiciela obcego państwa, który widzi, co się dzieje i który przekazuje swojemu rządowi informacje, na przykład o bombardowaniach miast, o stratach wśród ludności cywilnej. Który stara się, jak może, będąc przedstawicielem neutralnego państwa, pomóc śmiertelnie zagrożonej Polsce…

­– Udało się Panu przemycić w książce sporo interesujących, a mało znanych wątków.

– Wspomnę zatem jeszcze o jednym. Otóż w korpusie dyplomatycznym istniało kilka grup antagonistycznych. Z jednej strony spotkamy tam przedstawicieli państw zupełnie neutralnych, np. krajów skandynawskich, ponadto Belgii, Holandii. Z drugiej strony byli przedstawiciele państw – sojuszników Niemiec, ale ci sojusznicy, a przynajmniej ich dyplomaci nie zachowywali się do końca proniemiecko. Myślę tu zwłaszcza o Węgrach. Ale przedstawiciel Japonii, państwa, wydawałoby się, bardzo bliskiego sojusznika III Rzeszy, również nie sprawiał wrażenia osoby nastawionej proniemiecko. Znacząca była rola nuncjusza papieskiego, który towarzyszył polskiemu rządowi w jego peregrynacjach. To są właśnie te mało znane, a szalenie interesujące, a chyba i niepozbawione znaczenia fragmenty tego rozdziału naszej historii, który jest fundamentalny dla zrozumienia naszych dalszych dziejów, czyli ostatecznie – nas samych.

– Dziękuję za rozmowę.

 

Zdjęcia: NAC, domena publiczna