Jeniec Stalagu 366

Publikujemy opowiadanie autorstwa pani Wiesławy Kwiek, nieco wykraczające swoimi ramami poza tematykę Kresów 1939, ale niezmiernie ciekawe. Wiesława Kwiek Wiesława Kwiek jest emerytowaną nauczycielką języka polskiego. Mieszka w Sokołowie Podlaskim. Nadal bardzo aktywna: pisze, bierze udział w konkursach literackich i przeglądach, spotyka się z czytelnikami swoich książek, prowadzi wykłady dla Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Od dwóch lat w Katolickim Radiu Podlasie można ją usłyszeć w audycji „Z polszczyzną na ty”.

Jan Świejko

W rodzinnym domu

Nie wiem, czym sobie u Boga zasłużyłem na to, że wiele razy uratował mnie w sytuacji, gdy miałem niewielkie szanse na przeżycie? Widać tak miało być.

Mieszkaliśmy z matką i dziadkiem w Hrynkach koło Wołkowysk. Ojciec nie wrócił z Syberii. Rodzice wyjechali na wschód w 1915 roku, uciekając przed nadciągającą od zachodu nawałą niemiecką. Takich jak oni bieżeńców było wielu. Cóż się dziwić. Carscy opowiadali o germańcach straszne rzeczy; że zabijają, że gwałcą kobiety, a wcześniej obcinają im piersi, że niemowlęta topią w studniach. Kto mógł, nie czekał, tylko pakował na wóz dobytek i ruszał w głąb Rosji, gdzie miało być bezpieczniej. Urzędnicy zachęcali do wyjazdu i zapewniali, że za pozostawione mienie, ba, za każdy zostawiony gwóźdź – dostaną zwrot pieniędzy. Tych rubli nigdy na oczy nie zobaczyli.

Przed nimi droga długa i wyczerpująca. Niektórzy nie dotarli do kresu podróży, bo skosiły ich niemieckie samoloty. Naszym się udało. Na miejscu jakoś się urządzili i może by już tam zostali, gdyby nie rewolucja bolszewicka. Znowu cały ich świat stanął na głowie. Zabrakło cara opiekuna, zrujnowane cerkwie nie zapewniały oparcia dla ducha. Zapakowali dobytek na wóz i ruszyli w drogę powrotną. Ojciec zmarł po drodze. Matka z gromadką dzieci dotarła do puszczonego przed laty gospodarstwa. Teraz ich wieś Hrynki leżała w innym państwie. Dla rządu odrodzonej Polski byli Białorusinami, bo inaczej mówili, inaczej się modlili. Trzeba było swoją polskość udowadniać na każdym kroku. Czuliśmy się Polakami. Polska była naszą ojczyzną.  Do Białegostoku było od nas bliżej niż do Grodna.

Samotnej kobiecie z gromadką dzieci nie było łatwo gospodarzyć. Nasz dziadek, a jej teść nie był oparciem, a jeszcze rzucał kłody pod nogi. Zawsze musiała wybierać, co ważniejsze, co konieczne, a z czego można zrezygnować. Pamiętam, jak kiedyś zabrała się z kimś  na targ do Świsłoczy. Koło południa wychodziliśmy na drogę i wyglądali, czy nie wraca. Każde się spodziewało, że nam coś z targu przywiezie. Jakoś wkrótce ją zobaczyliśmy. Niosła na plecach nowe brony. Bardzo się z tego zakupu cieszyła, bo usprawni pracę w polu. Już o słodkie bułki czy cukierki nikt nie pytał, bo dla wszystkich było jasne, że na tamto nie starczyło pieniędzy.

Do Świsłoczy było od nas kilka kilometrów, dalej do Wołkowyska, a jeszcze dalej do Białegostoku, ale i tak bliżej niż do Grodna.

KMBT_C452 Q76

Kiedy dorośliśmy, matka miała z nas konkretną pomoc. Już mogliśmy w kilkoro wychodzić do żniw; chłopaki do kosy, dziewczyny do podbierania. Wychodziliśmy wczesnym rankiem, by największe upały spędzać już w cieniu. Nie na darmo od lat nam wpajano stare miejscowe porzekadło:

Kosit kosa, poka rosa.

Rosa dołoj, kosa domoj.

Wojna!

Kiedy 17 września wkroczyli Sowieci, zboże już zostało zwiezione do stodół, ścierniska zabronowane, poplony zasiane i zaczęły się u nas wykopki. Miałem skończone dwadzieścia jeden lat i rozglądałem się za pannami. Nie myślałem, że przez kolejne lata nie będę siał, orał, żniwował, tylko mnie wezmą w kamasze.

Armia Czerwona wkroczyła na nasze tereny jako wyzwoleńcza, która się upomina o uciśniony przez Polaków lud białoruski, rosyjski i ukraiński. Parę miesięcy później na najwyższym szczeblu zapadły decyzje, że ludziom na zajętych terenach przyznaje się radzieckie obywatelstwo. Z dnia na dzień stałem się dla urzędników obywatelem sowieckim. Wiedziałem, co to w praktyce oznacza. Nie myliłem się.

Do wojny w Wołkowysku mieszkali także przedstawiciele innych narodowości; Żydzi, Litwini, Tatarzy, Azerowie. Wszyscy umieli w zgodzie żyć, współpracować, a miasto dobrze się rozwijało. Na jarmarki zjeżdżali się ludzie z bliższej i dalszej okolicy. Dwa razy w tygodniu zatrzymywał się u nas pociąg Moskwa-Paryż, wywożąc stąd tony raków na francuskie stoły. Zabierał też młodych ludzi do pracy we Francji, bo im kapitalistyczne porządki lepiej się podobały niż kołchozowa rzeczywistość.

Żołnierska dola

Nowa władza to nowe porządki. Urzędnicy najbardziej się interesowali młodzieńcami w wieku poborowym. Wiadomo, obywatel sowiecki ma obowiązek być gotowym do walki za swój kraj. Swój? Już jesienią następnego roku wcielili mnie i innych młodych chłopaków do wojska. Co ja wiedziałem o wojowaniu? Nic. Przypisali mnie do artylerii i wysłali na daleki Kaukaz pod Majkop na przeszkolenie. Oprócz zajęć związanych z artylerią mieliśmy zajęcia polityczne, uświadamiające. Próbowano nam wmówić, że żyjemy w .raju. Nie to, co w Polsce, gdzie przed ‘39 była taka bieda i zacofanie, że do orki zamiast koni używano… ludzi. Dla młodych sołdatów z odległych wschodnich czy południowych republik brzmiało to prawdopodobnie. Żaden Buriat czy Kazach wcześniej w Polszy nie był, nawet nie wiedział, gdzie ona leży, więc każde słowo oficera politycznego uważał za prawdziwe. Ja nie wytrzymałem. Nie mogłem milczeć, bo byłem synem Polaka, który miał ileś tam włók ziemi, łąk i porządne gospodarstwo, a do pługa zaprzęgał zwierzynę. Kiedy politruk  po raz kolejny się rozwodził, jakie w tej Polsce zacofanie, wstałem i głośno zaprzeczyłem. Wszyscy oniemieli. Jeden z oficerów wywołał mnie z sali i podniesionym głosem przywołał mnie do porządku.

– Janek, ja wiem i ty wiesz, jak tam u was przed wojną było, ale jeśli będziesz o tym głośno rozpowiadał, to już do tej swojej Polszy nigdy nie wrócisz.

Prawdopodobnie swoim ostrzeżeniem uratował mi życie, bo za takie gadki w wojsku groziła „czapa”, czy rozstrzelanie. Nikt z żołnierzy by się za mną nie wstawił, bo dla nich wszystkich byłem tylko Polaczkiem, a ich uczono, że każdy z tamtej strony Bugu to wróg klasowy, burżuj i krwiopijca. W oddziale byłem traktowany jako ten, którego należy zwalczać, gonić do najgorszej i niebezpiecznej roboty. Niejednokrotnie bawiono się moim kosztem. Załoga samobieżnego działa na podwoziu czołgowym typu IS(Józef Stalin) kazała mi biec z wintówką na plecach po kopnym śniegu za ciągnikiem gąsiennicowym. Wywracałem się co chwilę, czym wywoływałem u nich wybuchy śmiechu. Za którymś razem nie wytrzymałem. Chwyciłem karabin i przymierzyłem się do strzału, by uciszyć prześladowców. Zobaczył to dowódca sąsiedniego działa i krzyknął;

-Nie strzelaj!

Ostrzeżenie zadziałało w ostatniej chwili. Gdybym pociągnął za spust, wydałbym na siebie wyrok. Po tym zdarzeniu jakiś mądry oficer przeniósł mnie do innej załogi. Ocalałem dzięki opiece Opatrzności. Wtedy i kolejnym razem.

To było jakiś czas później, po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, kiedy trafiliśmy na pole walki w okolice Smoleńska. Niemcy parli do przodu bez opamiętania. Przynajmniej na początku. Pociski latały nad naszymi głowami, a tu trzeba wyjść z okopów i przynieść reszcie kawę w termosie czy konserwy. Kto ma iść? Oczywiście „Polaczek”. Buntowałem się, że zawsze tylko ja i ja, ale rozkaz trzeba wykonać. Udało mi się znaleźć kuchnię, wyfazować prowiant i pod ostrzałem w drogę powrotną. Wśród dymu i sypiącej się na głowę ziemi z trudem dotarłem do miejsca, gdzie zostawiłem okopane działo i pozostałych żołnierzy z jego załogi. Zastałem ogromny lej i kilka elementów działa. Wokół dołu leżały szczątki ludzkie.  Gdyby mnie nie wysłali po jedzenie i picie, podzieliłbym ich los. Po raz kolejny doświadczyłem cudu ocalenia.

Dołączyli mnie do innej załogi. Znowu walki, okopywanie się, wojenna rutyna. Kolejny cud wydarzył się w niedzielę. Pamiętam, bo tylko ten dzień tygodnia różnił się od pozostałych. Można było się spokojnie ogolić, umyć, zmienić onuce, zapalić papierosa i pogadać. Nasza armata stała na skraju lasu. Osłaniały ją liście i gałęzie drzew. Znowu wysłali mnie po prowiant. Dlaczego ciągle ja? Zdusiłem w sobie słowa przekleństw i ruszyłem. Nie uszedłem daleko, zaledwie kilkadziesiąt metrów, kiedy dotarły do mnie komendy;

– Armata do boju! Namierzanie! Ogień!

Potężny huk doleciał do moich uszu. Leżąc na ziemi, byłem pewny, że to ostatnie chwile mojego życia. Znowu miałem niesamowite szczęście. Celowniczy źle ustawił armatę. Pocisk wylatujący z lufy zawadził o gałęzie. Zapalnik zadziałał i wybuchł nad działem. Zmiotło wszystkich. Ocalałem, bo mnie tam w tej chwili nie było.

W którymś momencie zwyczajnie zabrakło pocisków do dział Z kasztanów wroga nie ustrzelisz. Przesunęli mnie do piechoty. Dostałem się do niemieckiej niewoli pod Smoleńskiem. Przez pięć dni nie dali nam nic do jedzenia, a kto chciał się napić, choćby wody z kałuży, ten już z tej kałuży nie wstawał, bo go tam dosięgła kulka lub bagnet. Przez Orszę, Wiaźmę i Mińsk trafiłem do Podnieśna. Część więźniów podróżowała w odkrytych węglarkach. Chyba od początku zwycięzcom chodziło o to, żeby nas jak najwięcej nie dożyło kresu podróży. Słabsi pomarli. Trupy powyrzucali z pociągu, a tych dogorywających zostawili nawet bez straży, bo na oko było widać, że nie mają sił, by się nawet z wagonu wygramolić. Rana mało który dożyje. Ze stacji, w kolumnach po pięciu w rzędzie, przyprowadzili nas do obozu.

W obozie

Co to był za obóz? Parę baraków dla obsługi i na magazyny, kilka ziemianek zadaszonych, ale z gołą ziemią pod nogami. Reszta to pole otoczone zasiekami z kolczastego drutu. Podobno od początku, jak zaczęli wytyczać granice obozu, czyli od wiosny 1941, niewiele się tutaj zmieniło. No może to, jak opowiadali ci, co tu już późnym latem trafili, że wcześniej to wszędzie jakaś trawa rosła, a teraz wszystko wyskubane, wypielone do ostatniego zielska. Zdziwiło mnie to, choć wiem, że na polach rosną różne jadalne rośliny, zasiane przez wiatr, ot choćby szczaw do zupy czy barszczu, dziki czosnek albo lebioda, którą też w Hrynkach zbieraliśmy i jedli przesmażaną z jajkiem lub bez niego. A tu żadnego ziela, goła, udeptana ziemia. Pomyślałem, że jak obóz, to chociaż jeść coś dadzą, bo w drodze nikt o nas nie dbał. Nie kwapili się zbytnio i tu, ale następnego dnia przynieśli kocioł jakiejś śmierdzącej lury. Chłopaki mówili, że to z padłych koni. Jeść się bardzo chciało, to nos zatkałem i z miską chciałem się jakoś ustawić w kolejce, ale tu o kolejce nikt nie myślał. Jak się tłum rzucił na tych niosących kocioł, to połowę wylali. Nawet z piachu niektórzy próbowali zbierać kawałki jakichś ochłapów czy kartofli, ale reszta to zaraz na nogach rozniosła. Jeden strzęp mi się dostał. Śmierdzący był i żylasty, ale połknąłem w pośpiechu, byle coś w żołądku leżało. Jak tu przyjdzie przeżyć? Przez kolejne dni tych zadziwień było a było.

Nogi w onucach

Jakoś mi się nie mieściło w głowie, że można trzymać tysiące pod gołym niebem i nie dawać im nic do jedzenia. W drodze raz dali, częściej nie dali, ale wtedy sobie tłumaczyłem, że kuchnie polowe zawiodły czy urzędnicy na niskich szczeblach nie dopilnowali swoich obowiązków. Teraz było widać jak na dłoni, że im nie zależy na tym, żebyśmy przeżyli. Wynędzniali, przerażeni obdarci, większość bez butów. Z jednym takim, co też po polsku mówił, a wcześniej tu trafił, zagadałem, że są na to jakieś przepisy, paragrafy, jakieś traktaty, żeby z więźniem po ludzku się obchodzić, ale mi tamten w głowie rozjaśnił.

– Ich żadne konwencje ni umowy nie wiążą. Związek Radziecki czegoś tam nie podpisał, to Niemców teraz nic nie obowiązuje. Dla nich nie jesteśmy jeńcami wojennymi. Zrobią z nami, co zechcą, i nikt się o nas nie upomni, jeśli sami o siebie nie zadbamy.

– Jak o siebie zadbać w takich warunkach?– zapytałem, zdziwiony jego słowami.

– Obserwuj, ucz się i wyciągaj wnioski. Jeszcze pogadamy…

Co tu było do obserwowania? Kilka tysięcy ludzi stłoczonych na gołym polu, wygłodzonych tak, że trudno to sobie wyobrazić. I jedno nieprzemijające pytanie w oczach: jak oszukać żołądek? Gdzie zdobyć cokolwiek, co nadaje się do jedzenia? Niech chociaż na chwilę ustanie ssanie w żołądku! Jeden taki ze Wschodu, kałmukowaty na gębie, na moich oczach żabę złapał i zjadł ją żywcem. Jak piszczała! Ten dźwięk mi się wwiercił w głowę i nie daje spokoju. Czy ja też tak bym umiał? Ile czasu trzeba, żebym zaczął polować na żaby i myszy? Brrr, obrzydlistwo.

Sowieccy żołnierze w niemieckiej niewoli

Noc upłynęła względnie spokojnie, jeśli nie liczyć jęków umierających, przedśmiertelnych majaczeń, przekleństw pod adresem strażników lub próśb: „Giermaniec, daj chlieba ili ubij!” Rano w obozie rozpętało się piekło. Poszło o to, że ktoś napoczął złożone na kupę zwłoki. Z pośladków trupa łyżką wyskrobano kawałki mięśni. Byłem w szoku. Słuchałem i nie wierzyłem, że to się naprawdę dzieje. Inni mnie uspokoili, że to nie pierwszy taki przypadek. Już się kilka razy zdarzyło, że ktoś z ud czy łydek zmarłych wykroił jakieś lepsze kawałki mięsa.

– Najgorzej było z tydzień przed waszym przyjazdem – zaczął opowieść Leon, który obok mnie spał. – Ktoś przez chłopa ze wsi, co tutaj okrąglaki z lasu na ogrodzenie woził, podał do dziedziczki z Suchożebr, na kawałku opakowania po papierosach, adres, żeby jego rodzinę zawiadomiła.

– A to tak można? – aż zaniemówiłem z wrażenia.

– Głupiś, pewnie że nie można. Jakby się dowiedzieli, który to, pewnie z życiem by nie uszedł. Ale jak już ktoś z rodziny przyjedzie, papiery należne przywiezie, Niemcom wyjaśni, że ten a ten siłą do sowieckiego wojska wcielony, a on Polak z dziada pradziada, to się muszą z tym liczyć. Polaka już ponoć te umowy międzynarodowe chronią.

– No i co z tym…? Udało się? – ciekawość mnie zżerała i jakaś nadzieja zaczęła w sercu kiełkować.

– Pewnie by się udało, gdyby Władek tej chwili dożył.

– To dopiero pech – umrzeć tuż przed oswobodzeniem – westchnąłem. – Ale go chociaż rodzina mogła zabrać i normalnie pochować.

– Pewnie by go i żona pochowała, gdyby jej ciało męża pokazali i oddali.

– Jak to rozumieć? To nie oddali? Dlaczego?

– Ano dlatego, że trup był okrojony. Zaraz by się wydało, że takie rzeczy się pod okiem Niemców dzieją. Zaraz by poszło w świat, że tu głodzą jeńców.

– A może byś zdobył dla mnie kawałek papieru, to też bym spróbował jakoś swoich zawiadomić?– zapytałem.

– Mogę spróbować, ale nie za darmo… – spojrzał mi w oczy, jakby szukał usprawiedliwienia.

– Oddam ci dzienny przydział chleba albo miskę tej otrębowej brei.

– Daj mi ze dwa dni. Powinienem coś znaleźć.

Nie wiem, czy wywiązałby się z obietnicy, bo dwa dni później mnie już tam nie było. Nadarzyła się inna okazja, to z niej skorzystałem. Szymon, taki jeden, co tu razem przyjechał, szepnął, żebym był wieczorem czujny. Coś kombinowali, ale nie wiedziałem co. Trzymałem się niedaleko niego.

Na druty!

Było już po północy. Wartownicy poruszali się niemrawo, co jakiś czas przysiadając w kucki, by trochę odpocząć. Kiedy jeden z nich poszedł w drugi koniec ogrodzenia, z różnych miejsc po cichu i prawie bezszelestnie w stronę drutów podążało kilkadziesiąt wynędzniałych postaci. Dołączyłem do nich bez namysłu. Przy samym ogrodzeniu kilku najsłabszych, których nieśli pod ręce, obrzucili szmatami i rzucili na druty. Stłoczona z tyłu grupa mocno napierała na tych z przodu. Pojedynczy drut wyznaczający pole śmierci szybko ustąpił pod naborem ludzi. Kilka kroków i oto słupy właściwego ogrodzenia, rozmieszczone co 3-4 metry, przeplecione kilkoma rzędami kolczastego drutu biegnącego poziomo i pionowo, poddały się, nie utrzymały naporu i pochyliły się ku ziemi. Drut pękł. Nie widziałem wyrwy w płocie, ale cała ludzka masa wydostała się poza ogrodzenie.

W obozie strażnicy zauważyli ucieczkę. Z wieżyczek odezwały się karabiny maszynowe. Kilka postaci obok mnie z jękiem zwaliło się na ziemię. Ja biegłem jak oszalały. Skąd wziąłem taką siłę? Sam siebie zaskakiwałem. W obozie rozszczekały się psy, zabłysły światła samochodów. Będą nas gonić. Dopadną czy się uda? Wokół mnie kolejni padali i już się nie podnosili. Ostatkiem sił kilkunastu z tej dużej grupy uciekinierów dopadło drzew. Teraz tylko znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, by nas nie wytropiły psy. A potem? Co potem?

Całą noc szedłem. Wiedziałem, że zanim wstanie słońce, muszę być daleko stąd. Muszę znaleźć bezpieczne schronienie. Podobno mieszkający tu ludzie często pomagali jeńcom radzieckim, a ja przecież mówiłem po polsku, więc tym bardziej…

Nareszcie w cywilu

Dotarłem w okolice Łosic. O tym się później dowiedziałem, jak i o tym, że wieś nazywała się Płosodrza. U wdowy Borkowskiej przez pierwsze tygodnie siedziałem w sąsieku. Teraz, kiedy napięcie już minęło, ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Byłem przekonany, że umrę. Przynosiła mi jakieś kleiki, kasze, żeby się żołądek powoli przyzwyczajał. Stopniowo wracały mi siły. Próbowałem nocami opuszczać swoje legowisko. Z czasem, też nocą, zacząłem trochę pracować, by jakoś się odwdzięczyć za opiekę. Bałem się rąbać drzewo, żeby ktoś nie usłyszał. Względnie bezpieczne było trzęsienie gnoju na polu poza wsią, bo tam nikt nie mógł mnie zobaczyć. Po jakimś czasie to ukrywanie się bardzo mi już dokuczało Zrobiłem się posępny, a niekiedy wybuchałem niekontrolowanym gniewem. Wiedziałem, że długo tak nie pociągnę, jeśli nic się nie zmieni.

Któregoś wieczoru Marianna przyprowadziła człowieka z lasu. Należał do oddziału Armii Krajowej, który działał na tym terenie. Stach powiedział, że pomogą mi wyrobić okupacyjne dokumenty. Miałem się stać kuzynem gospodyni Janem Pawlikiem. Kilka dni później przyszli we dwóch. Okazało się, że ten drugi jest fotografem. Ogoliłem się na tę okazję, a Marianna ostrzygła mi włosy. Na ścianie sąsieka rozwiesili prześcieradło, żeby robiło za tło. Mnie usadzili na stołeczku i zrobili zdjęcie. Gdy do rąk dostałem kenkartę, mogłem się z nią legalnie poruszać. Spotkania z niemieckimi patrolami zawsze wywoływały szybsze bicie serca, ale z czasem umiałem już nad tym zapanować. Szczęśliwie dotrwałem wyzwolenia. Myślałem, że już się skończyły moje kłopoty. W przypływie uczuć patriotycznych, już jako Jan Siejko, zgłosiłem się do siedleckiej komisji uzupełnień. Do wojska mnie nie chcieli, to wróciłem na gospodarstwo do Marianny, bo roboty było huk.

Szpion?

Front się przez naszą okolicę przewalał. Trwał pobór do wojska. Głodni żołnierze z formowanych zapasowych jednostek frontowych ukradli mojej gospodyni świnię, więc zgłosiła to na milicję. Przyjechali mundurowi z Łosic i jakiś oficer NKWD. Niespecjalnie się interesowali znalezieniem złodziei, ale zaciekawił ich młody pomocnik. To im się wydało mocno podejrzane. Przed Wigilią wzięli mnie na przesłuchanie do Łosic. Wstępowali w różne miejsca, a mnie zostawiali samego. Robili to celowo, żeby mnie sprowokować do ucieczki. Wtedy mogliby z czystym sumieniem posłać za mną serię z karabinu maszynowego. Przejrzałem ich plany i nie ruszałem się z miejsca. Ze dziwieniem znajdowali mnie tam, gdzie mnie zostawiali. Z Łosic trafiłem do siedziby Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych w Siedlcach. Ładny budynek przy jakimś kościele. Nie miałem zbyt wielu okazji do podziwiania urody miasta, bo mnie trzymali w zamknięciu i przesłuchiwali dzień i noc. Nie byłem tam sam. Oficerowie się zmieniali, ale wszyscy mieli jeden cel; złamać nas i doprowadzić do tego, żebyśmy się przyznali.

– Ty szpion? Poczemu ty zdałs’a? U tebia wintowka!

– Waszi gienerały imieli całyje armii i nie zdierżyli, a szto ja sam z wintowku mog zdiełać?

Wreszcie siedleccy odpuścili. Odwieźli nas do wsi pod Mińskiem. Trzymali w stodole. Nie pozwolili się umyć ani przebrać. Liczyli, że może to nas złamie. W okolicy przemieszały się fronty. I Rosjanie, i Niemcy rzadko do siebie strzelali. Żołnierze obu armii bardziej byli zainteresowani szukaniem po wsiach jedzenia niż prowadzeniem walki.

Znowu w kamaszach

Po jakimś czasie, może po tygodniu, odstawili nas do Brześcia. Tam zostałem drugi raz wcielony do sowieckiej armii. I tak dobrze, że z tego obozu w Suchożebrach zwiałem po zaledwie pięciu dniach, to nie mieli podstaw, by mnie oskarżyć o kolaborację z Niemcami. Podobno jeńcy z innych obozów nie mieli tyle szczęścia. Większość uznawano za zdrajców, skoro dali się wziąć do niewoli. Jeżeli okazało się, że któryś był w obozie lub w oddziale roboczym kucharzem, tłumaczem czy pisarzem, wówczas jego los był przesądzony. Mój Boże? Co to się potrafi urodzić w chorej głowie komisarza wojskowego?

W pułku miałem obsługiwać działko moździerzowe. Przeszedłem cały szlak aż do Berlina. To Polacy zawiesili biało-czerwony sztandar na Reichstagu, a dokładnie kapral Karpowicz. Niestety, kazali nam go zdjąć i następnego dnia oficjalnie zrobili to oni – żołnierze z czerwonym gwiazdami na czapkach. Zadbali o fotografa i te zdjęcia obiegły świat. Żeby nikt nie miał wątpliwości, komu się będzie należał największy kawałek powojennego tortu.

Potem przerzucono mnie do Magdeburga. Tam w Obozie Repatriacyjnym nr 165 zetknąłem się z kobietami oswobodzonymi z Ravensbrück, z więźniami Oflagu 67, no i Stalagu IIA, bo to tam naprędce zorganizowano zgrupowanie wszystkich uwolnionych. A to dlatego, że miał największy w okolicy lazaret, więc wszystkim chorym, osłabionym i wyczerpanym można było udzielić fachowej pomocy w przyzwoitych warunkach. Szczególnie mi się dobrze gadało z podporucznikiem Dawidem. Był starozakonnym, choć w jego rysach twarzy nie można się było doszukać semickich korzeni. On nie mógł uwierzyć w moje opowieści o Stalagu 366, a ja nie dowierzałem jemu. Żołd, teatr, kasyno, protesty, że w diecie za mało witamin, wachmani żebrzący o papierosy, strażnicy niemieccy karani za nieokazanie należytego szacunku polskiemu kapitanowi – brzmiało niewiarygodnie. Offiziersleger Neubrandenburg to inny świat. Miał Dawid szczęście, że tam trafił jeszcze w 1942 roku.

Magdeburg po wojnie

– Jesteś w czepku urodzony, tak jak ja. Ja przeżyłem, bo z niemieckiego obozu uciekłem. Ty przeżyłeś tylko dlatego, że do niemieckiego obozu trafiłeś. Gdybyś był wtedy w Polsce, na terenach okupowanych… Wiesz, co się stało w Oświęcimiu, w Treblince? Słyszałeś o gettach?

– O tamtych w Polsce to mniej, ale widziałem tu przywiezionych z Sachsenhausen i Ravensbrück. W naszym oflagu też zarządzono getto. Przyszło jakieś zarządzenie z góry, więc oficerów żydowskiego pochodzenia oddzielono od reszty i oddzielnie zakwaterowano. Pozostali więźniowie różnych nacji zaczęli protestować i kierownictwo obozu zrezygnowało, żeby nie wywoływać niepotrzebnego zamieszania.

– Trudno uwierzyć, że takie protesty jeńców były skuteczne.

– Gestapo też się o nas kilka razy upominało. Zobowiązało komendanturę do przekazania list imiennych wszystkich oficerów pochodzenia żydowskiego, którzy mieli być przesiedleni na teren Generalnego Gubernatorstwa. Podobno komendant, stary oficer pruski z wpojonymi przez całe życie zasadami, bardzo się wtedy zdenerwował, że mu jakieś smarki w czarnych mundurach z Heindrichem na czele będą swoje obyczaje dyktować. Lawirował i dziwne pisma słał. Przenosili nas na dwa tygodnie do innego obozu, potem wracaliśmy. Za jakiś czas znowu się historia powtarzała. Bawił się z nimi w kotka i myszkę, ale dzięki temu żaden z naszych nie został wydany, bo tym w Berlinie trudno się było połapać, gdzie dany oficer aktualnie przebywa. Tak dotrwaliśmy do wyzwolenia. Mówili, że mieliśmy dużo szczęścia, bo gdyby gestapo dotarło do obozu przed wyzwoleńczą armią, pewnie nawet sam komendant by już nas nie wybronił. I jeszcze słyszałem, że w innych oflagach to „łaskawie” zwalniali żydowskich oficerów i pozwalali im wracać do domu. Za bramą ich wyłapywali i odstawiali do któregoś z obozów śmierci, bo cywila już żadne konwencje nie chroniły. Dobrze, że wywiad zadziałał i jakimś cudem do oflagu dotarła informacja o takich sztuczkach. Wtedy oficerowie podziękowali za łaskawość, postawili się i nie chcieli wracać do swoich. A siłą ich nie mogli poza ogrodzenie wyrzucić, gdy papier niepodpisany.

Opowieści Dawida robiły wrażenie, ale inne rzeczy też się oglądało z zapartym tchem. Widziałem Drezno po nalotach dywanowych. Niewiele zostało z miasta. Widziałem strach i głód w oczach jego mieszkańców. Nie pamiętam, czy im współczułem. Warszawę zobaczyłem w 1948, bo dopiero wtedy mnie puścili do cywila. Już trwała odbudowa, ale niewiele domów nadawało się do zamieszkania. Wracali głównie ci, którzy w stolicy żyli przed wojną. Mnie do tego miasta nic nie ciągnęło. Myślałem o swoich rodzinnych stronach. Do Hrynek nie miałem po co wracać. Tam już nie Polska. Tam już się na dobre rozgościła władza radziecka. Matka, bracia, siostry? Czy żyją? Jak przetrwali zawieruchę? Tyle lat ich nie widziałem.

Powrót

Wróciłem pod Łosice i rozglądałem się za jakimś zajęciem. Nie będę wdowie Borkowskiej ciężarem. Znałem się na ciesielce i stolarce, a wszędzie wkoło wrzała budowa. Ludzie stawiali obory i stodoły. Pawlak, ten, co mi za okupacji pomagał wyrobić kenkartę, mieszkał w Łepkach. Miał po sąsiedzku dziewczynę pochodzącą z Ruskowa i w tej wsi znalazł mi robotę. Z dachu ją wypatrzyłem, jak gnała przez wieś krowy na pastwisko. Podobała mi się od pierwszego razu. Po ślubie osiedliśmy w jej rodzinnej wsi i prowadziliśmy gospodarstwo. Tu urodziły się nasze dzieci. Sąsiedzi wołali na mnie „Ruski”.

W połowie lat pięćdziesiątych z córką Anną, która miała właśnie rozpoczynać naukę w szkole podstawowej, pojechaliśmy do Hrynek. Tam Ania poznała moją matkę, a swoją babcię, po której odziedziczyła imię. Dzieci kuzynów wołały na nią „Polaczka”. Ot, taki nasz los.

 

***

Wykorzystałam:

– Wspomnienia najbliższych Jana Świejki, w tym córki Anny Wojtkowskiej i Jej męża Tadeusza, zamieszkałych w Sterdyni.

– Opowieści ludzi mieszkających w czasie wojny w sąsiedztwie obozu.

– Edward Kopówka „STALAG 366 SIEDLCE”.

– Maciej Zaremba Bielawski „Dom z dwiema wieżami”, Kraków 2018.

WARTO WIEDZIEĆ

Giermaniec…- Niemiec, daj chleba lub zabij

Kosit kosa…- białoruskie, Kosi kosa, dopóki rosa( ranek). Rosa opada( robi się gorąco), kosiarz idzie do domu.

Ty szpion…- Jesteś szpiegiem. Dlaczego się poddałeś, skoro miałeś broń?

Waszi gienerały..– Wasi generałowie mieli całe armie, a nie wytrzymali, dali się wziąć do niewoli, a co dopiero ja sam z karabinem.

kałmukowaty  – posiadający wyraźne rysy ludów ze wschodu

NKWD Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych Związku Radzieckiego, aparat represji skupiający policję kryminalną, wywiad i kontrwywiad, współpracujący z polskim Urzędem Bezpieczeństwa Wewnętrznego (UB)

Rysunki – via Autorka, zdjęcia: sowieccy jeńcy oraz Magdeburg – domena publiczna

***

Wiesława Kwiek ma na koncie zbiory szkolnych scenariuszy, wiersze, dwie powieści oraz opowiadania dla dzieci. Za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie uważa książki, które się zrodziły z zainteresowań przeszłością i kulturą małej Ojczyzny. Są to publikacje: „PIEŚŃ UJDZIE CAŁO… Historia i legendy
Ziemi Sokołowskiej” oraz „Mgliste sny minionych dni”(I-III). „Mgliste sny minionych dni” to opowiadania oparte na wspomnieniach/ relacjach świadków bądź
uczestników wydarzeń z przeszłości. Dwie części ukazały się jesienią 2019 roku. Trzecia trafiła do rąk czytelników w lipcu 2024 roku jako dopełnienie i zamknięcie cyklu. To z niej pochodzi prezentowane opowiadanie.
Ilustracje do dwóch pierwszych części wykonała Aleksandra Kwiek, do trzeciej – Tadeusz Wojtkowski, artysta plastyk, wieloletni nauczyciel w Zespole Szkół w Sterdyni.
Książki Wiesławy Kwiek można kupić w księgarniach sokołowskich i siedleckich oraz na stacji paliw w Skórcu.
Kontakt z autorką: kwiek.wieslawa@gmail.com