„Liście na wietrze”

W lutym 1940 rozpoczęła się pierwsza masowa deportacja Polaków z Kresów. Na Syberię i do Kazachstanu trafiło 140 tysięcy osób – przede wszystkim rodziny osadników wojskowych oraz pracownicy służb leśnej. Ośrodek KARTA wydał wstrząsające wspomnienia Felicji Konarskiej – wówczas niespełna siedmiolatki. Publikujemy ich fragment – i gorąco polecamy przeczytanie całości.

Mama wrzucała do kufra to, co jej nawinęło się pod rękę. Oficer wstawał od stołu, podchodził do mamy i starannie układał rzeczy, mówił przy tym, że jeżeli będą ułożone, a nie rzucone byle jak, to więcej rzeczy się zmieści. Głośno zachwycał się też kufrem. Mama powiedziała mu, że w nim składana była wyprawa dla niej, od urodzenia do wyjścia za mąż. Kufer istotnie był duży i kuty, aby go unieść, trzeba było dobrych kilku siłaczy.

Mimo nie najgorszej atmosfery nikt z przybyłych nie po­wiedział, dokąd nas wiozą. Od oficera począwszy, a na woźni­cach kończąc, wszyscy mówili: „W drugoj rajon” [Do innego rejonu]. Podejrzewam, że jedni bali się drugich.

Poprzedniego dnia tato przygotował karmę dla pszczół. Po­prosił więc oficera, by mógł ją zanieść do uli, bo zima jest sroga i pszczoły mogą umrzeć z głodu, zanim wrócimy. Oczywiście ofi­cer poszedł z tatą do sadu. Nawet tam, gdy byli sami, nie zdradził się ani jednym słowem, że tutaj już nie wrócimy, że ten drugoj rajon to Sybir. Jakże mógł ten bezduszny człowiek patrzeć na to, że w takiej chwili tato ratuje pszczoły, zamiast brać wszystko, by chronić dzieci przed niechybnym głodem i śmiercią?

Na strychu stały cztery banie z miodem, ale wzięliśmy tyl­ko dwie, po cóż więcej, skoro niedługo wrócimy? W domu nie mieliśmy upieczonego chleba. Była sobota i chleb „rósł” w dzieży, a ciasto w niecce. Przepadaliśmy za ciastem drożdżowym, mama je piekła każdej soboty. Wydawało mi się, że nie ma nic lepsze­go nad drożdżowe ciasto z owocami. Z podniecenia prawie nie jedliśmy śniadania.

W ciągu tych dwóch godzin mama spakowała to, co jej wpadło w ręce, i przewieziono nas do Ostrowa. Przed wyjściem mama przysiadła, a oficer uśmiechnął się i powiedział, że to ruski zwyczaj i dobrze, że mama go zna, bo przyniesie „szczęście”.

Gdy otworzyliśmy drzwi, by usiąść w saniach, wiatr omal nas nie wepchnął do środka z powrotem. Szalała straszliwa za­mieć. Śniegiem kręciło, że świata nie było widać, olbrzymi mróz zapierał dech w piersiach. Oczy mi się załzawiły i od razu zrobiło mi się zimno i smutno. […]

W tej karawanie ośnieżonej i niezwykłej prócz płaczu niemowląt panowały powaga i smutek, jak na pogrzebie. Najża­łośniej słychać było płacz dzieciątka pani Piskorskiej i jej samej. Trzymała swoje zawiniątko w objęciach i jakby klęczała na sa­niach, kołysała je i przemawiała: „Jak mam ci pomóc, malutki, wiem, że jesteś głodny i mo­kry, jest ci zimno. Jak mam cię przewinąć, czym nakarmić, o Boże nasz, Boże!”. Dziecko zanosiło się płaczem coraz boleśniej. Ten widok, jej i dziecka, poruszył mnie, zaczęłam także płakać cichutko.

[…] Nasze konie wyprzęgnięto, nas ścieśniono na drugich sa­niach i już mieliśmy ruszać, gdy tato podszedł do koni, przytulił twarz do ich drogich łbów, całował je i płakał. To było moje pierwsze ciężkie przeżycie. Nigdy dotąd nie widziałam, aby tato płakał. W moich oczach był uosobieniem wszechwiedzy, wszech­mocy, siły i rozumu. Wierzyłam, że nic nie może mi się stać, gdy tato jest z nami. Potem mama mówiła, że widziała go płaczącego, gdy umarł Komendant i gdy przepadła Polska.

Już nic naszego nie było z nami: pies, konie, sanie – wszystko zostało po drodze.

***

Felicja Konarska

Liście na wietrze. Wspomnienia dziewczynki deportowanej na Wschód 1940–1946

 Wydawca: Ośrodek KARTA
Warszawa 2021
oprawa miękka, 236 stron, 12 stron wkładki zdjęciowej

Liście na wietrze