Na uboczu czy w centrum frontu?

Gdy w 2019 r. wspólnie z redaktorem naczelnym „Kuriera Galicyjskiego” Mirosławem Rowickim postanowiliśmy zorganizować konferencję poświęconą wydarzeniom sprzed stu lat, nie mieliśmy świadomości, na ile naprawdę ważna była obrona Lwowa w 1920 r. Natomiast było dla nas oczywiste, jakim dramatem – i to w różnych wymiarach – okazała się klęska obrońców miasta w 1939 r.

Rozpoczęcie debaty – 5 listopada 2020 r.

Wydawało się, że nasze zamiary pokrzyżuje pandemia. I redakcja „Kuriera Galicyjskiego”, i Fundacja Joachima Lelewela, uznały, że szans na duże spotkanie we Lwowie już nie będzie. A potem główny inicjator pomysłu, Mirosław Rowicki – człowiek, bez którego organizacja takiego przedsięwzięcia wydawała się całkowicie niemożliwa.

Ale wbrew wszystkiemu możliwa się okazała. Także dlatego, by uczcić pamięć Mirka, który chciał doprowadzić do debaty na ważny nie tylko dla samego Lwowa temat z historii tego miasta. Pomogła Fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie, a zamiast konferencji udało się zorganizować dyskusję – cztery osoby siedziały w przypominającej arkę sali w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, a dwie – z Ukrainy – dołączyły za pośrednictwem Internetu. I poza organizatorami i kilkoma dziennikarzami, którzy mogli usiąść na oddalonych od siebie krzesłach, całe przedsięwzięcie oglądano i słuchano jedynie w Internecie.

Z dyskusji wynika kilka ważnych wniosków. Pierwszy jest taki, że walki o Lwów były kluczowe zarówno w wojnie 1920 jak i 1939 r. W przypadku tej pierwszej, miasto tylko pozornie znajdowało się na uboczu. Tu bowiem broniona była ważna linia komunikacyjna z Rumunią. A właśnie z Rumunii docierała do Polski amunicja – Niemcy czy Czesi nie chcieli przepuszczać transportów wojskowych. Gdyby padł Lwów, to faktycznie utracilibyśmy łączność z Europą. Z kolei dziewiętnaście lat później istniała koncepcja obrony tak zwanego przedmościa rumuńskiego. Tam, blisko granicy rumuńskiej, rozlokowane zostały najważniejsze urzędy państwowe. Wojsko miało się bronić do czasu spodziewanego ataku francusko-brytyjskiego. Lwów miał tę obronę wspierać. Z pamiętników wyższych urzędników wynika, że w Kutach i Kosowie szykowano się na wielotygodniowe czekanie na efekt natarcia z zachodu.

Oczywiście, to czekanie zakończyło się po kilku dniach, bo doszło do sowieckiej agresji. I, paradoksalnie, tak po sowieckiej, jak i po polskiej stronie oddziałami dowodzili ludzie, którzy uczestniczyli w wojnie polsko-bolszewickiej. Niestety, tym razem nie było szans na skuteczną obronę. Walka z dwoma wrogami nie miała szans. Oczywiście, pozostaje oddzielny i bardzo trudny temat, czy dowodzący polską obroną gen. Władysław Langner słusznie poddał się Sowietom. Skutek jego decyzji był bowiem dramatyczny – spośród tych oficerów, którzy poszli do niewoli, ocalał tylko on sam.

Drugim wnioskiem jest potrzeba wspólnej, polsko-ukraińskiej debaty na temat obu wojen – a więc kontynuacji dyskusji prowadzonej w częściowo w warszawskim Wilanowie, a częściowo, za pośrednictwem Internetu, we Lwowie i Kijowie. W przypadku 1920 r. polskie zwycięstwo nad bolszewikami byłoby niesłychanie trudne, gdyby nie pomoc wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej. To fakt – także po stronie bolszewickiej, w szeregach Armii Czerwonej, walczyli Ukraińcy. Ale z naszego punktu widzenia ważni byli ci, którzy chcieli niepodległego i współpracującego z polską państwa ukraińskiego. To oni walczyli zaciekle z bolszewikami – i gdy my wygraliśmy, oni przegrali, bo po traktacie ryskim Ukraińska Republika Ludowa przestała istnieć. W 1939 r. sytuacja była inna, ale w Polsce widziana zazwyczaj przez pryzmat działań ukraińskich nacjonalistów spod znaku OUN, którzy przy wsparciu Niemców usiłowali wywołać antypolskie powstanie.  Tymczasem zapominamy, że w szeregach Wojska Polskiego było około stu tysięcy żołnierzy narodowości ukraińskiej, w zdecydowanej większości zachowujących się lojalnie i nierzadko walczących dzielnie, a nawet bohatersko. Zupełnie zapominamy też o apelach legalnej partii ukraińskiej UNDO, wzywającej do wspólnej, polsko-ukraińskiej walki z niemieckim najeźdźcą.

Zaletą Internetu jest to, że rzadko kiedy coś w nim ginie. Dyskusję o dwóch obronach Lwowa można obejrzeć i wysłuchać – a jest tego warta. Rozmawiali bowiem ze sobą znakomici specjaliści, doskonale znający się na obu wojnach, a także na skomplikowanych dziejach stosunków polsko-ukraińskich. Warto podtrzymać ciekawą koncepcję zorganizowania kolejnego, takiego przedsięwzięcia, a perspektywicznie – wydania wspólnej, polsko-ukraińskiej książki na ten temat.

Piotr Kościński

***

całość debaty

 

Poniżej zamieszczamy fragmenty wypowiedzi dwóch uczestników – art. prof. Wojciecha Włodarkiewicza, będącą rozwinięciem jego słów, opublikujemy oddzielnie, podobnie jak artykuł dr. Andrija Rukkasa.

Całe artykuły ukazały się w specjalnym wydaniu „Kuriera Galicyjskiego”

***

Prof. dr hab. Janusz Odziemkowski, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego

[W 1939 r.] nasze dowództwo nie przewidywało aby Lwów miał stać się miastem frontowym. Niemiecka taktyka „wojny błyskawicznej” była zaskoczeniem dla Polski i dla całego świata. Przygotowania do obrony miasta zaczęto prowadzić na krótko przed dotarciem do Lwowa oddziałów 1 Dywizji Górskiej. Mimo to zdołano zorganizować obronę improwizowaną, ale na tyle silną, że potrafiła zatrzymać niemieckie uderzenie. W warunkach panowania Luftwaffe w powietrzy dużym sukcesem strony polskiej było przerzucenie koleją z grodzieńszczyzny do Lwowa trzech pułków piechoty. Pod koniec walk o Lwów siły obrony miasta stanowiły równowartość niemal trzech dywizji piechoty, słabo jednak wyposażonych w artylerię i broń przeciwpancerną.

Gen. Władysław Langner dowodził obroną poprawnie, ale właśnie tylko poprawnie. Nie popełniał rażących błędów, ale widoczny jest brak należytej koordynacji działań, nadmierna skłonność do rozdrabnianie sił, które lepiej użyte, mimo braków w wyposażeniu mogłyby pokusić się o rozbicie oddziału wydzielonego 1 Dywizji Górskiej, lub przynajmniej zmuszenia go do wycofania się spod miasta. Natomiast nie krytykowałbym go za poddanie miasta, mimo że mogło bronić się jeszcze kilka dni przed oddziałami Armii Czerwonej. Obrona prowadziłaby do zniszczeń i wielu ofiar wśród mieszkańców, nie miała natomiast żądnego znaczenia dla przebiegu wojny

Kiedy Langner przedostał się na Zachód, nie postawiono mu żadnych zarzutów, ale też nie powierzono żadnego dowództwa. I to chyba wystarczające podsumowanie oceny jego dowodzenia we Lwowie.

Nie mogę natomiast zrozumieć postawy wielu oficerów obrony Lwowa, zwłaszcza weteranów wojny polsko-bolszewickiej, którzy bezkrytycznie zaufali sowieckim obietnicom. Zupełnie jakby pierwszy raz zetknęli się z bolszewizmem i jego metodami. Moim zdaniem od początku Sowieci nie zamierzali dotrzymywać obietnic zawartych w umowie kapitulacyjnej. Kadra oficerska była traktowana przez nich jako element szczególnie wrogi i niebezpieczny. Niestety, za naiwność – poprzestanę na tym określeniu chociaż ciśnie się na usta słowo mocniejsze – wielu oficerów polskich zapłaciło cenę najwyższą.

Prof. Bohdan Hud’, Uniwersytet Narodowy im. Iwana Franki we Lwowie

Obrona Lwowa w roku 1939 – w odróżnieniu od roku 1920 – nie miała już żadnego znaczenia strategicznego. Była to raczej sprawa honoru garnizonu miasta i jego polskich mieszkańców – sytuacja militarna Polski była bowiem wtedy (zwłaszcza po 17 września) już beznadziejna. Ludność ukraińska – przeważnie inteligencja – w obliczu zbliżającej się katastrofy II Rzeczypospolitej zachowywała się biernie. O nastrojach panujących wówczas wśród wykształconych środowisk galicyjskich Ukraińców świadczą m.in. wspomnienia znanego działacza społecznego i politycznego Osypa Nazaruka. Pisał on, że 22 września 1939 r., będąc w gronie innych działaczy ukraińskich, przyglądał się anarchii, która ogarnęła wojsko polskie oraz społeczeństwo Lwowa. Któryś z jego towarzyszy „głośno i z ulgą odetchnął, mówiąc: «Niech już będzie, co będzie, dobrze jednak, że skończyło się polskie uciemiężenie!» Jednak pełnej radości z tego faktu nie było widać: odczuwalny był jakiś niepokój. Jednym słowem, uczucia były podzielone”[1]. Co prawda, inne świadectwa inaczej mówią o postawie Ukraińców. Tak na przykład ówczesny wojewoda lwowski, Alfred Biłyk, na posiedzeniu Wojewódzkiego Komitetu Pomocy i Opieki Społecznej, dnia 5 września 1939 r., mówiąc o wynikającym z agresji niemieckiej wspólnym, dla Polaków i Ukraińców, niebezpieczeństwie, stwierdzil m.in., że ze strony wielu Ukraińców da się zauważyć przejawy gorącego patriotyzmu. Konkludował, iż dla wszystkich mieszkańców Lwowa sprawa jest jasna – „bądź zwyciężymy, bądź nie będziemy istnieć”[2]. Pierwsza sowiecka okupacja w pełni potwierdziła te słowa.

Dziś w społeczeństwie ukraińskim wiedza o obronach Lwowa przed bolszewikami i hitlerowcami w roku 1920 i 1939 jest nikła, mówiąc wprost – żadna. Historycy powinni więc coś zrobić, by zmienić tą sytuację. Nie ulega bowiem wątpliwości, że ewentualne zajęcie Lwowa w roku 1920 przez bolszewików miałoby katastrofalne skutki nie tylko dla Polaków, ale także i dla Ukraińców. Potwierdzają to wydarzenia lat 1939-1941. Jak się wtedy okazało „panśka Polszcza” choć i nie bez racji była uważana przez większość swych ukraińskich obywateli za „macochę”, jednak traktowała ich w sposób znacznie bardziej tolerancyjny i lojalny, niż „wielki brat” ze Wschodu. O tym należy pamiętać!

[1] O. Nazaruk, Zi Lwowa do Warszawy, Lwiw 1995, s. 14.

[2] W. Hołubko, Lwiw i lwiwjany w 1939 roci: perszi wojenni budni, [w:] Ukrajina. Kulturna spadszczyna, nacionalna swidomist’, derżawnist’. SCRIPTA MANET. Juwilejnyj zbirnyk na poszanu Bohdana Jakymowycza, Lwiw 2012, s. 234.

 

 

Portal Kresy 1939 funkcjonuje dzięki wsparciu Fundacji Lotto