Publikujemy fragment książki „Miasto jest jedno, wspomnienia są inne” autorstwa grodzieńskiego dziennikarza Rusłana Kulewicza. Jest to historia 92-letniego Jerzego Kierzkowskiego, który pochodził z Warszawy. Artykuł został w niewielkim stopniu zredagowany i skrócony.
Fara w przedwojennym Grodnie. Fot. domena publiczna
Mama Jerzego, z rodziny Makarczuk, była rdzenną grodnianką i urodziła się w Grodnie w 1900 roku. Cała jej rodzina Makarczuków – prawosławni, którzy byli zmuszeni emigrować na Ukrainę podczas pierwszej wojny światowej. Kilka lat później Makarczukowie wracają do polskiego już Grodna.
„Mama opowiadała, że wrócić jej rodzinie do rodnego miasta było trudno. Był już punkt celny i nie wszystkich puszczał. Poszczęściło, że mamy tato był odlewnikiem i rodzinie pozwolili wrócić do domu. Z biegiem czasu życie w Grodnie było coraz lepsze, i mama wyszła za mąż za polskiego legionistę Kierzkowskiego”.
***
„Rodzicom trzeba było szybko się ożenić, bo tata odjeżdżał na front. To był wtedy gdzieś rok 1920 i na granice z Polską było dużo bandytów. Przez cztery lata po ożenku tata zwalnia się z wojska, bo mogli pomyśleć o nim, że jest szpiegiem – przez rosyjską żonę. Ale niczego takiego nie było. U nas była normalna rodzina. Mama w domu modliła się w rosyjskim języku, tato w swoim. Pomiędzy sobą rozmawiali po polsku“.
Po tym jak tata zwolnił się z wojska, zaproponował żonie przeprowadzić się do Warszawy. Rodzina z Grodna w połowie 1920-tych przeprowadziła się do stolicy. Tam się i urodził Jerzy Marianowicz w 1928 roku .
„W Warszawie mama ukończyła kursy manicure, a tata – fryzjera. Uczyli się oni u francuskich i włoskich fachowców. Za dwa lata nauki w Warszawie rodzice oddali więcej 2000 tamtego czasu marek. Mieszkać w stolice Polski rodzina nie mogła. Przez jakiś czas mama poprosiła tatę wrócić do rodnego Grodna“.
Wróciwszy do Grodna, rodzina Kierzkowskich postanowiła założyć własny biznes – zakłady fryzjerskie. Doświadczenie w tej pracy już mieli.
„W latach 1930-tych u naszej rodziny już były dwa zakłady fryzjerskie pierwszej kategorii. Strzyc się do nas przychodzili bogaci ludzie, bo kategoria zakładu pozwalała przyjmować takich klientów. Na przykład, podstrzyc się i ogolić u nas można było za 1,5 złotych, lecz w zakładach trzeciej kategorii strzygli za 30-40 groszy. Wtedy rodziców mogli zaprosić do domu”.
Rodzina Kierzkowskich dobrze zarabiała. „Dzieciństwo swoje ja dobrze pamiętam. Dopóki nie chodziłem do szkoły, rodzice czasami zostawiali mnie z żydowską sąsiadką Sarą Nawarawą. Potem, kiedy mi się spełniło siedem lat, poszedłem do szkoły. Na początku uczyłem się w szkole imienia królowej Jadwigi, a później jak rodzina przeprowadziła się na ulicę Piłsudskiego, mnie zaprowadzono do ‘Batorówki’”.
Grodzieńska szkoła im. króla Stefana Batorego. Fot. domena publiczna
Kierzkowscy żyli dobrze do tego momentu, jak głowa rodziny nie zaczął grać w gry hazardowe.
„Rodzina u nas nie była biedną, ale tata późnej buntował. Grał w karty, zdradzał mamę. Jego pieniądze zepsuły, on stał się bardzo hazardową osobą. Oprócz kart grał również w ruletę. Sporo pieniędzy szło na gry, a trzeba było płacić podatki za zakłady, a czasem nawet nie było czym. Jakoś radzili sobie rodzice. Ale po problemach rodzinnych zakłady obniżyły się do trzeciej kategorii. W wyniku tego rodzice pokłócili się i rozeszli. Tata pojechał do Warszawy a mama ze mną została w Grodnie”.
Niespodziewanie zaczęła się druga wojna światowa . Grodnianie przygotowywali się do obrony miasta od Niemców, ale przyszli do nich Sowieci.
„Jeszcze przed napadem Niemców w 1939 roku byli uczucia, że będzie wojna. Ludzie postanowili pomóc armii różnymi sposobami. Przed wojną byłem na koloniach letnich, na początku w Porzeczu, a później powinienem był być jeszcze i w Jeziorach. Miesiąc na koloniach kosztował około 60 złotych. Ale nas wszystkich wysłali do domu. Przed początkiem wojny dzieci zebrali w szkole i już uprzedzali, że Niemcy napadną . Jednego dnia wystąpił dyrektor ‘Batorówki’ i powiedział: ‘Drogie moje dzieci, Polska jest w bardzo trudnej sytuacji. Potrzebna jest uzbrojenie, kto może czym pomóc: żelazo , pieniądze”. Ja już sobie wyobrażałem, co to jest wojna, chociaż i nie mogłem zrozumieć tak naprawdę. Myślałem, że to jak ołowiani żołnierze.
Ja przychodzę do domu i zacząłem prosić u mamy pieniądze. Dzieci tam przynoszą po 5-10 złotych biedni po 2. Mama postanowiła mi dać 50 groszy. Ja odpowiadam: co ty mi dajesz, za te pieniądze niczego nie można kupić, ani karabinu. Ale mama powiedziała, że za 5 złotych można żyć trzy dni, a za 10 i tydzień. Ja mówię: ‘Mama , nie trzeba nam żyć, trzeba bronić się, 5 złotych i koniec’. W wyniku ona dała mi 2 złote. My wtedy, uczniowie, myśleliśmy, że trzeba było się bronić, a jeżeli nie będziemy, to Polska zniknie z mapy”.
Przed początkiem wojny niektórzy młodzi grodnianie szli dobrowolnie do wojska. Rekrutów nabierali na ulicy Bema, obok koszarów, tam oprócz mundurów wydawano jeszcze maski przeciwgazowe, bo mawiali, że Niemcy mogą rzucić z samolotów bomby gazowe.
„Na kilka dni przed wojną władze miasta ogłosiły, że polska awiacja przeprowadzi próbę napadu na Grodno. Gdzieś o 8 wieczorem. Podczas szkoleń elektrownia wyłącza się, zaczynają pracować sanitariusze. W trakcie takich szkoleń wyła syrena, po mieście chodziła policja. Mieszkańcom wychodzić z domu było zabroniono. Strasznie i ciemno było w mieście. Przeleciały polskie samoloty Pokrążyły i poleciały. Po 30 minutach włączyli światło”.
Ze wspomnień Jerzego, kiedy w Grodnie ogłosili, że Niemcy przeszli granicę, na stacji kolejowej 76-ty pułk, w pełni uzbrojony, wyprawiał się na Warszawę (w rzeczywistości – w ramach 29 Dywizji Piechoty do odwodowej Armii Prusy – przyp. red.). Tymczasem w Grodnie przygotowywano obronę.
„Wojna się zaczęła, a my dopiero poszliśmy do szkoły. Jednego dnia samoloty leciały i my z moim kolegą Tadkiem schowaliśmy się rogiem domu i patrzyliśmy jakie samoloty lecą. Zobaczyłem dwa samoloty. Artyleria miejska po nich strzelała, ale zbić się nie udało. Samoloty zdążyły zrzucić bomby na ‘76’, ale prawie nie trafiły. Na początku wojny mówili, że w mieście są szpiedzy niemieccy, którzy na ulicach miasta rozrzucali różne ładne skrzynki, a jeżeli podniesiesz je, to one pękają. Władze uprzedzały , żeby mieszkańce niczego nie podnosiły na ulicach.”
Mniej więcej 15 września z rana mieszkańców podgrodzieńskiego Stanisławowa obudziła policja i wszystkim powiedziano kopać okopy. Mówili, że zbliżają się Niemcy .
„Trzeba było się bronić i całe Stanisławowo się obudziło. Nawet ja wziąłem saperkę i razem z Tadkiem poszedłem pomagać. Ludzie mówili – nasza polska młodzież jest tutaj. Ja byłem chłopakiem z miasta i nie umiałem kopać, a mój kolega był z wioski i mu wychodziło lepiej. Po saperce miałem bąble. Później do nas przyprowadzili na pomoc mieszkańców wioski Podkrzyżaki. I kiedy kopaliśmy, jeden z mężczyzn z tej wioski powiedział znajomemu, że rząd polski uciekł. Ja się przestraszyłem, rzuciłem saperkę i myślałem: co się dzieje – wszyscy pouciekali! Przyszedłem do domu. Matka nalewała mi jedzenie, a ja nie mogę jeść. Tyle miałem bąbli , że aż nie mogłem łyżkę brać Mój ojczym kazał – ale z ciebie wojownik, przyjdą bolszewicy, wydam ciebie. Właśnie wtedy już poszła mowa o tym , że do Grodna przyjdą Sowieci”.
Ze zbliżeniem się bolszewików do Grodna w mieście stała się pojawiać milicja z czerwonymi opaskami. Jerzy Marianowicz opowiada, że podobno Żydzi, którzy popierali komunistyczne poglądy, napadali na Polaków, którzy odchodzili .
„Ja raz wyszedłem na ulicę i zobaczyłem polską uzbrojoną kawalerię, za nimi – artyleria konna i przeciwlotnicza. Byli i lotnicy. Obok nas oni się zatrzymali, poprosili jedzenia. Ludzie im pomagali, wynieśli mleko i chleb. Byli u nas w Stanisławowie i ci, którzy popierali komunistyczne poglądy. I ktoś z nich wystrzelił obok polskich żołnierzy. Wyszedł wtedy kapitan z samochodu i rzekł : „Co wy tu czekacie na bolszewików ? Musi być wam wstyd!”. Potem porucznik wyszedł i powiedział kapitanowi, że trzeba jechać. Żołnierze wycofali się do Litwy. W tym czasie nasze kobiety zaczęły myśleć, kto wystrzelił w oficerów. Nazbierały patyków i grabi i poszły do jednego domu, w którym mówiono, że zbierali się miejscowi komuniści. Tam okazały się cztery osoby. Jak się okazało, oni namówili jednego głupca, Siemiona, żeby ten wystrzelił w stronę żołnierzy Powiedzieli mu: ‘Ty, Siemion, strzel, a oni wszyscy uciekną i wtedy nazbieramy dużo trofeów’. On tak i zrobił, a później nastraszył się i uciekł . Jeżeliby go znalazły nasze kobiety, to biłyby do półśmierci”.
Kiedy do Grodna przyszli komuniści, matka Jerzego odważyła się pójść na miasto, żeby kupić synowi rzeczy do szkoły. Na ulicach miasta już były czołgi sowieckie.
„Na płoszczy Batorego [Polacy] podpalili jeden [sowiecki] czołg, obok kina jeszcze jeden się palił. Obrońców w Grodnie we wrześniu 1939 roku było dużo. A ja wtedy siedziałem w domu. Mama kupiła, co trzeba, ale przybiegła do domu przestraszona i powiedziała mnie siedzieć w domu i nigdzie nie wychodzić. Ja się bałem, chociaż i chciałem walczyć”.
Z przyjściem nowej władzy w Grodnie mieszkańców zaczęli aresztowywać i wywozić. Najczęściej to się odbywało nocą .
„Za to mieszkańcy złościli się na Sowietów i nie chcieli z nimi mieć niczego wspólnego. Za pierwszych Sowietów na początku były kolejki w sklepach, ale później stało lepiej. Ja dalej chodziłem do swojej szkoły. Wykładać nam zaczęli po rosyjsku i białorusku. Wszystkich polskich wykładowców zwalniali. Nowi wykładowcy nam opowiadali o Rosji i chwalili ją. Ale jak zobaczyłem, co to jest Rosja, to brałem się za głowę”…
***
Po wojnie Jerzy Marianowicz poszedł uczyć się do szkoły wieczorowej, a w 1948 roku był powołany do wojska sowieckiego. Po służbie w wojsku grodnianin pracował ślusarzem i tokarzem .
„Po wojnie w Grodnie było dużo pustych mieszkań, ale my i inni mieszkańcy nie pragnęliśmy je zajmować, bo to był cudzy majątek. W dowolnym momencie mógł wrócić gospodarz. Ale prawie wszyscy rdzenni grodnianie wyjechali, większa część do Polski. Teraz w Grodnie mieszkają inni ludzie, którzy przyjechali tu ze wschodniej Białorusi i z Rosji. Puste mieszkania grodzieńskich Polaków i Żydów w powojennym Grodnie zajmowali ci ludzie. Z prawdziwych grodnianów do domu prawie nikt tak i nie wrócił”.