A oto druga część wspomnień Alfredy Olszyna-Wilczyńskiej, żony dowódcy DOK III Grodno, gen. Józefa Olszyny-Wilczyńskiego, zamordowanego przez Sowietów. Jak już pisaliśmy, duży zbiór relacji z obrony Kresów ukaże się wkrótce w książce „Sowiecki najazd na Polskę w 1939 r. w relacjach”. Ten materiał ukazuje się dzięki uprzejmości prof. Czesława Grzelaka.
Grób gen. Olszyny-Wilczyńskiego. Fot. Internet
Zaczęłam gorączkowo szukać jakiegoś drobiazgu, jakiejś pamiątki, lecz w kieszeniach męża nie było nic. Zrabowali nawet Virtuti Militari i ryngraf z Matką Boską, który mu włożyłam do kieszeni w pierwszym dniu wojny.
Stałam oniemiała, bez myśli, bez słowa… Na ranie pod kolanem siedziały muchy, czarne, potworne muchy… Spędziłam je, przykryłam ranę ze słowami:
Śpij kochanie w zimnym grobie,
Niech się Polska przyśni Tobie.
Legło martwe dziś przy drodze
Serce, co nie znało trwogi.
Koledzy Cię opuścili,
A ja sama gołą ręką
Nie usypię Ci mogiły,
Choć mi serce z bólu pęka…
Żołnierski wiodłeś żywot i żołnierską jest Twoja śmierć. Zostałeś na tej ziemi, z którą rozstać się nie mogłeś, z którą się rozstać nie chciałeś. Mawiałeś zwykle, że dom i rodzina, to 4 kompania. Teraz z kompanii został jeden maruder – ja.
Czy może być coś tragiczniejszego?!… W jednej godzinie straciłam Ojczyznę i Ciebie!… Czemuż mnie ci bandyci nie zamordowali razem z Tobą?… O Boże, Boże!!!
Widocznie taka jest wola nieba. Proszę nie rozpaczać. Polka nie ma prawa płakać! Czy pani wie, ilu ich legło pod Warszawą? – powiedział wtedy mężczyzna ze stodoły. – Tu pani nic już nie pomoże. Mąż pani zginął śmiercią żołnierza, powinna być pani z tego dumna. Proszę, niech pani idzie z nami.
Spojrzałam na niego bezradnie. Więc mam go tak zostawić? Tak leżącego na ziemi?!!… Trudno… Nie mamy czym kopać mogiły. Jego tu pochowają miejscowi mieszkańcy, a pani tu pozostawać nie może. Chodźmy.
Lecz dokąd mam iść, i po co? Dokąd i po co sama jeszcze nie wiem, ale stąd musimy odejść.
Wziął mnie za ramię i pociągnął naprzód, a ja… poszłam. Poszłam do wsi leżącej o pięćdziesiąt metrów od miejsca zbrodni i błagałam wieśniaków, żeby wykopali mężowi mogiłę. Dałam im walizkę i garderobę męża. Obiecali, że zrobią to na pewno. Płakali razem ze mną. Potem w Kownie mówiono mi, że pogrzebem męża zajęła się jedna z nauczycielek ze szkoły w Sopoćkiniach, gdyż wieśniacy bali się. Nauczycielkę tę znam. Była to ukryta zakonnica.
Moi towarzysze ze stodoły przynaglali, bym szła naprzód, więc szłam razem z nimi bez myśli, bez woli, zmiażdżona, sparaliżowana. Pod każdym krzakiem widziałam leżącego męża i chciałam biec tam z powrotem, lecz mi nie pozwolono.
Tak doszliśmy do Kanału Augustowskiego, a za nami biegły wciąż ślady czołgów sowieckich. Przed kanałem urywały się i biegły z powrotem. Wieśniacy mówili, że czołgi przechodziły tędy nocą, po czym zawróciły i zatrzymały się przed Sopoćkiniami.
Most na kanale był podniesiony, więc przeszliśmy bokiem po wąskiej belce. Po przeciwnej stronie było jeszcze nasze wojsko. Podeszłam do pierwszej placówki, powiedziałam kim jestem i co się stało. Żołnierze zaprowadzili mnie do dowódcy, ten zaś zatelefonował dalej o zajściu i w jakieś piętnaście minut przyjechał po mnie samochód. Kierowca samochodu, podoficer ze Lwowa, przyjechał po mnie na ochotnika, gdyż w tę stronę nikt już nie chciał jechać. Powiedział mi, że jest do mojej dyspozycji i zawiezie mnie dokąd zechcę.
Wsadził mnie do samochodu pełnego amunicji i pojechaliśmy naprzód. Wkrótce dojechaliśmy do wsi, gdzie zastaliśmy kilku oficerów i bardzo dużo taborów, te same, które przechodziły przez Sopoćkinie. Oficerowie, składając mi kondolencje, radzili, bym jechała naprzód razem z wojskiem. Wobec tego pojechaliśmy naprzód. Jechaliśmy długo wśród setek wozów, wyminęliśmy je wszystkie i dość długo jechaliśmy sami. Wreszcie zamajaczyły przed nami samochody osobowe i ciężarowe, cała kolumna. Była to kolumna DOK III. Gdy powiedziałam kpt. Dzięgielowskiemu, co się stało, zaopiekował się mną serdecznie mówiąc, że jego świętym obowiązkiem jest wywieźć mnie z piekła bolszewickiego tam, gdzie on pojedzie z całą kolumną.
Podziękowałam mu serdecznie za okazane współczucie, wsiadłam z powrotem do samochodu i tak dojechałam z nimi aż do Olity, nie pytając nawet, dokąd mnie wiozą.
Gdyśmy zatrzymali się przed granicą, wielu podoficerów oświadczyło, że wolą pozostać w Polsce. Wszyscy przyszli się ze mną pożegnać i wielu z nich, którzy męża znali, ściskali mnie, żałowali i płakali wraz ze mną, mówiąc, że pomszczą śmierć gen. Olszyny. Byłam na wpół żywa i słaniając się na nogach starałam się stłumić szloch, który rwał mi serce na strzępy.
Granica polsko-litewska, na zdjęciu w 1938 r. Fot. Internet
22 września wieczorem byłam w Olicie. Tam musiałam się rozstać z wojskiem. Oni poszli do obozów, a mnie komendant garnizon odwiózł 23 września rano swoim samochodem do starostwa w Olicie, gdzie dostałam przepustkę do Kowna. Władze litewskie okazywały mi wszędzie tyle współczucia i tak mi wszystko ułatwiały, że wprost ogarniało mnie zdumienie. Nigdy i nigdzie nie spotkałam ludzi tak uprzejmych i dobrych jak na Litwie.
W Kownie byłam przez trzy tygodnie. Odnalazłam tam w szpitalu wojskowym brata męża, majora Wilhelma Wilczyńskiego. Miał złamaną nogę. Często odwiedzałam szpital, nosząc oficerom swetry, które sama w Kownie robiłam, owoce, listy i legitymacje, przerobione z wojskowych na cywilne.
Przedwojenne Kowno. Fot. http://www.istorineprezidentura.lt/en/kaunas.html
W Kownie spotkałam także por. Ryszarda Cieśniewskiego z 3. p.uł., który był z nami w Sopoćkiniach i który mi powiedział, że krytycznej nocy, tj. 22 września o godz. 4.30, razem z mjr. Czuczełowiczem wyszli przypadkiem przed dom i zobaczyli dwa czołgi bolszewickie, przejeżdżające z rynku do wsi. Poczęli więc, jak twierdził porucznik, budzić oficerów, a więc szefa sztabu, płk. Chłusewicza, mjr. Sokołowskiego i innych (podobno spali w piżamach). Panowie ci ubrali się i… odjechali. Mężowi zaś dano znać o godz. 6.00, że czas jechać, tzn. o godz. 6.00 zapukał do pokoju męża adiutant i powiedział te słowa: „Panie Generale, czas już jechać”.
Według twierdzenia por. Cieśniewskiego wyjechali oni dużo wcześniej, ukryli się w bezpiecznym miejscu i tam czekali na resztę oficerów. Gdy ci przybyli bez męża, por. C. miał się zapytać, gdzie jest generał, na co mjr Sokołowski jakoby odpowiedział, że ma czyste sumienie, bo uprzedził o wszystkim generała, a generał miał powiedzieć: „dobrze, tylko nie róbcie popłochu, ja za wami przyjadę”.
Wszyscy ci panowie są w obozach na Litwie, muszę jednak zaznaczyć, że żadnego z nich, oprócz adiutanta, który również zginął o godz. 6.00, przed szkołą w Sopoćkiniach nie widziałam.
Gen. Olszyna-Wilczyński jeszcze jako pułkownik. Fot. Internet
Zespół B.I. 70/A London
Pierwsza część wspomnień: