Spojrzenie z drugiej strony – cz. 2.

Powiększ obrazCzerwonoarmiści. Fot. Internet.

„Bandyci” i „ozonowcy” – tak o obrońcach Grodna pisała ówczesna, sowiecka prasa. Prezentujemy 2. część artykuły, udostepnionego nam przez białoruskich historyków Andreja Waszkiewicza i Andreja Czerniakiewicza

Grodzieńscy partyzanci

Widząc, że wojsko i burżuazja ma zamiar okazac opór wobec wojsk radzieckich, dziesiątki i setki czołowych robotników przygotowywało się do wzięcia udziału w walce. Przejmowali przesyłane przez radio komunikaty, aby dowiedzieć się, gdzie znajdują się oddziały Armii Czerwonej. Grodzieńska „rada” wykorzystała radio, aby przekazać wiadomość, jakoby w wyniku rozmów z polskim rządem, Sowiety wycofały swe wojska…

Robotnik – piekarz Ławrientiewicz Induszko  został wcielony do armii polskiej, do 1 Pułku Kawalerii [? – red.]. Pewnego wieczoru wydano rozkaz osiodłania koni i pułk ruszył na front zachodni. Induszko pozostał z polową piekarnią w Augustowie.

Pułk miał radio. Kapitan miał zwyczaj siadać przy nim i słuchaćwesołej muzyki z Wiednia i Budapesztu. W czasie nieobecności kapitana Induszko przychodził, aby posłuchać radiostacji „Komintern” i słuchać radzieckich audycji. Tak było i tego dnia. Trudno opisać, co przeżył Induszko gdy usłyszał informację Sztabu Generalnego Armii Czerwonej! Rzucił się do piekarni, powiedział towarzyszom, że już nie będzie pracował i skierował się do swojej rodzinnej wsi Kustynicy. Tam jednak się nie zatrzymał, przebrał się jedynie w cywilne ubranie, zabrał ze sobą dziewięciu zaufanych towarzyszy i ruszył z nimi dalej. 19 września Induszko z jego przyjaciółni był w Grodnie.

Wędrowali po ulicach miasta, napotykając uzbrojone grupy. Bandy przemierzały miasto, jak wrwany z wściekłe psy zerwane ze smyczy. Spotykając przechodzących nie patrzyli im w oczy, ale po minięciu ich może było spodziewać się strzału w plecy.

Induszko pomyślał o kwiatach i powtarzał sobie pierwsze słowa przemówienia, które chciał wygłosić podczas gdy spotka Armią Czerwoną. Ale kiedy 20-3go rano, na szosie indurskiej jego oddział napotkał naszych zwiadowców, nie było okazji do przemówień. trwała strzelanina. Induszkę wypytali, posadzili do samochodu pancernego i powiedzieli, by pokazać drogę do szosy na Osowiec.

…We wsi Prokopowicze przybyły z Grodna robotnik i dwóch miejscowych chłopów wywiesili czerwoną flagę, zorganizowali wiec, a po spotkaniu udał się do miasta, aby przywitać Czerwonych. Okazało się jednak, że Grodno wciąż pozostaje w rękach bandytów. Konstantin Mikłaszewski, Prokofij Chartanowicz i Anton Aniskiewicz (tak się ci towarzyszee nazywali), postanowili nie wchodzić do miasta. Powrót do wsi też był ryzykowny. Usiedli skraju lasu, czekali na odpowiedni moment. I w końcu, załomotały czołgi.

Chartanowicz i jego towarzysze zobaczyli pierwszy radziecki czołg na szosie białostockiej. Czołg był uszkodzony, a obok niego, chroniąc go, ze strzelbą w rękach szedł Induszko.

Z Induszko, pprócz dziewięciu jego towarzyszy, byli teraz i robotnicy z miasta: Nikandr Bogucki, Anatolij Mikiewicz, Stepan Turko i inni. Dołączyli do nich trzech pochodzących ze wsi. W ten sposób powstał oddział liczący 24 osób. Oddział działał na lewym brzegu, na przedmieściu Zaniemeńskim. Na prawym brzegu tak dużych oddziałów nie było – to roiło się od wrogów i robotnicy musieli działać w ukryciu i samotnie, w parach lub trójkach.

Dzień był gorący. Partyzanci wzięli udział w rozpoznaniu, nosili też rannych, szukając lekarzy. Wiele pomocy okazali czołgistom. Na ulicy Knyszyńskiego Mikiewicz spotkał grupę ludzi. Starszy ozonowiec ze strzelbą na plecach trzymał w rękach butelkę denaturatu. „Strzelec” z karabinem żuł pomidory. Za nim szło czterech żołnierzy. Jakby przez przypadek, Mikiewicz zapytał jeden z żołnierzy:

– Dokąd niesiecie denaturat?

– Będziemy podpalać czołg – odpowiedział ten obojętnie.

Mikiewicz zobaczył, że łajdacy weszli na podwórzu domu przy ulicy Olszynki Grochowskiej, wyjęli szmaty, obwiązali nimi kamienie i zaczęli czekać na czołgi. Pobiegł na szosę białostocką. Kilka minut – i niczego nie podejrzewając, czołgiści trafiliby na ulicę Olszynki.

Major wysłuchał partyzanta, wezwał dowódców czołgów i ostrzegł ich o zasadzce. Ryknęły silniki, kolumna wjechała na ulice Olszynki Grochowskiej. (…) Gruchnęły strzały. Jeden z niedoszłych podpalaczy zginął, drugi został ranny, a reszta uciekła.

Na ulicy Lelewela, naprzeciw szkoły, dwa czołgi wpadły do rowu. Na ratunek przyszedł oddział partyzancki. Ulica w tym miejscu nie była wybrukowana, a piaszczysta. Zasypali rów i wyciągali czołgi z pułapki, ogniem karabinów maszynowych pracując aż do wieczora. W godzinach wieczornych, czołgi odjechały. Partyzanci musieli dotrwać do rana.

Induszko i Mikiewicz poprowadzili swój oddział poza miasto. Spędzili noc między szosami indurską i białostocką, na obrzeżach miasta, z jakiegoś powodu nazywanej Palestyną. Noc ciągnęła się boleśnie długo, a cisza wydawała się złowieszcza. Ktoś wstał i powiedział, że idzie do domu by coś sjeść. Inny powiedział, że powinien pójść do żony. Jeden po drugim, ludzie wstawali zniknali w ciemności. Ale nie wszyscy mieli dość odwagi, aby wrócić.

Już świtało, kiedy wstał z ziemi Aleksiej Bertel. On również postanowił pójść do domu. Bertela znali jako jak człowieka twardego. Za niego można było ręczyć, że wróci. Bertel szedł, a po pół godzinie widać było blask wybuchu. Ogień rozgorzał, poleciały iskry, płomień oświecił kontury otaczających budynków. Partyzanci wstali i patrzyli w napięciu. Ktoś stłumionym głos zawołał:

– Bertel się pali!

I rzeczywiście, palił się dom Aleksego.

Bertela od dawna nienawidzili jego sąsiedzi – ozonowcy. Oni doskonale odgadli, gdzie zniknął, skoro tylko Czerwoni zbliżyli się do miasta. Za domem Bertela postawiono czaty, a gdy wyszedł na podwórze, bandyci już o tym wiedzieli.

Obmyślili podły, nieludzki plan ukarania sławnego partyzamya. Oficerowie, ozonowcy i żołnierze kordonem otoczyli jego dom i podpalili go. Aleksiej i jego córka zginęli w pożarze, podczas gdy jego żona i syn doznali poważnych poparzeń. Kiedy dom płonął – było już jasno, zebrał się tłum, ale nie pozwalali nikomu gasić pożaru …

 

Przeprawa

Już się ściemniło, gdy pułk strzelców majora K.W., Wwiedenskiego i wojenkoma Mustafowa na ciężarówkach przybył na lewy brzeg Niemna i zatrzymał się dwa kilometry od Grodna. Bohater Związku Radzieckiego komdyw M.P. Pietrow polecił zdobyć miasto.

Przed bojem był długi marsz i przejazd ciężarówkami. Tempo jazdy było tak duże, że oddziały tyłowe pozostały daleko. Żołnerze byli zmęczeni, ale nastrój był wspaniały i wszyscy rwali się do boju.

Wielu, którzy chcieli walczyć i umierać jako bolszewicy, poprosiło o przyjęcie w szeregi partii.

Obszerna torba polowa sekretarza biura partyjnego politruka A. A. Koptiewa nie zmieściła już wszystkich złożonych do niego podań. Niektóre z nich nosił w kieszeni płaszcza …

– Z maszyn! – rozkazał dowódca drugiego batalionu Jakowienko.

Batalion rozwinął się w szyk bojowy. Dowódca batalionu, który znajdował się na lewej flance, postawił zadanie: szybko przejść przez Niemen i zając cmentarze, gdzie według zwiadowców okopał się przeciwnik. Pierwsza szła 4 kompania. Tam też był batalion Jakowienki. Za nim szła 5 kompania strzelecka ze swym dowódcą, komunistą Kasimem Muratowiczem Szajchutdinowem.

Naprzeciw mostu przeciwnik skoncentrował ciężkie karabiny maszynowe. Rozpoczęła się strzelanina przez rzekę. Trzeba było zbadać okolicę i znaleźć przeprawę. Na rozpoznanie w dół rzeki poszli: Szajchitdinow, żołnierz-komsomolec I.N. Byczkow i jeszcze trzech czerwonoarmistów. Tymczasem podporucznik Timofiej Gołowaszuk z 1 druzyną 5 kompanii już przeprawiali się przez rzekę.

Po przejściu do rzeki, Byczków zobaczył na przeciwnym brzegu łódkę i ludzi.

– Dajcie łódkę…! – krzyknął Byczkow, złożywszy dłonie.

W tą wilgotną i ciemną noc zeszli ku Niemenu Jakow i Ksienia Stanisławaowie – męża i żonę. Ciszę przerywały dalekie strzały. Jakow i Ksenia przygotowali dwie łodzie i czekali w milczeniu. Gdy po drugiej stronie rzeki zobaczyli czerwonoarmistów, Ksenia wskoczyła do łódki i odepchnęła sie wiosłem od brzegu. Za nią w drugiej łodzi płynął Jakow. Ksenia pierwsza dotarła do lewego brzegu i zawołała żołnierzy co łódki.

Plusk wioseł, stłumiony głos, przyciągnęły uwagę bandytów, czających się w nadmorskich domach. Gdzieś na górze, w ciemnościach, rozległy się strzały karabinu maszynowego. Czarna powierzchnia wody aż kipiała w miejscach, gdzie trafiały kule.

Pod ostrzałem Stanisławowie dwukrotnie przekazali łodzie naszym sławnym piechurom i dwa razy wyładowali je na prawym brzegu. Za trzecim razem, gdy łódź była na środku rzeki, polski pocisk trafił Ksenię w serce. Puściła wiosło i zmarła na rękach czerrwonoarmisty. Łódź w ciszy dotarła do brzegu. Żołnierze podnieśli zakrwawioną ciało wojennej przyjaciółki, przenieśli je kilka kroków i opuścili na wilgotną trawę. Dowódca oddziału zdjął hełm. Za nim zdjęli hełmy także pozostali. Wśród nich, gniotąc czapkę w ręku, stał nieruchomo Jakow Stanisławow.

Być może kiedyś przyprowadzi on tu swych towarzyszy i pokaże im miejsce, zroszone krwią Kseni. Postawią pomnik wiernej i dzielnej córce narodu, dziewczyny przyniosą kwiaty, ukradkiem uronią łzy i będą śpiewać piosenki o bohaterach, bohatersko poległych w walce o szczęście ludzi. Ale teraz tylko świst kul nad głowami śpiewał swoją monotonną pieśń …

Zabrzmiała wydana półgłosem komenda „naprzód”. Żołnierze zaciągnęli paski hełmów i chwycili karabiny. Jeszcze minuta – i skryją się w ciemności, idąc do miasta by w walce zniszcziyć wroga.

Jakow Stanisławow odwrócił się i poszedł do swojej łodzi.Przywiązał do niej łódź Kseni i nacisnął na wiosła. Po drugiej stronie czekał na niego batalion jakowienko.

Na przeprawę strzelano z sadu. Gdy wyszli z łodzi na brzeg, kombat polecił im by zniszczyć punkt ogniowy przeciwnika. Zatrzeszczały desku ogrodzenia, oddzielającego sad od brzegu. Szajchutdinow i Byczkow jako pierwsi weszli na jego teren. Obeszli ciemny sad. Gdy nikogo nie spotkali, wyszli na ulicę, szli przed siebie i stanęli na skrzyżowaniu.

Zaczęło padać, zrobiło się jeszcze bardziej ciemno. Jedna po drugiej wystrzeliły race oświetleniowe. Po każdym wystrzale nieprzyjaciel otwierał ostry ogień do czerwonoarmistów. Szajchutdinow polecił schować się przy ścianach domów. Do każdej ulicy skierowano karabin maszynowy, ale wroga nie było widać.

Nagle rozległy się strzały gdzieś wyżej. Wszyscy podnieśli głowy. Oficerowie, schowani na cmentarzu katolickim, wciągnęli cekaem na wieżę kaplicy i zaczęli stamtąd strzelać. Byczkow zaczął strzelać do wieży i karabin maszynowy wroga zamilkł. Stało się bardzo cicho. Była 4 rano.

Razem z kompanią Szachutdinowa działała 4 kompania. Jako pierwszy szedł Jakowienko. Dzielny kombat prowadził żołnierzy do ataku. Z pistoletem w jednej ręce i granatem w drugiej, szedł pod górę stromą ścieżką. Wreszcie doszeł. Dziesięć kroków dzieliło Jakowienkęa od muru cmentarnego, kiedy poleciał ku niemu polski granat. Czterdzieści pięć odłamków trafiło ciało kombata. Jakowienko padł. Słabnącą ręką rozpiął kieszenie bluzy i podał towarzyszom zakrwawioną legitymację partyjną…

Niestrudzony łącznościowiec, podporucznik Pudow, nieustannie idąc za kobatem, przekazał do sztabu pułku: otworzyć ogień artyleryjski na cmentarz.

Szybko odpowiedziała artyleria. Grad odłamków posypał się po cmentarzu, likwidując wielu bandytów. Nieustraszony Szajchutdinow, mszcząc się za ulubionego kombata, rzucili się ku ścianie i zamachnął się granatem za granatem, trafiając prosto we wrogie gniazdo karabinu maszynowego.