W Polsce bardzo słabo znamy sowieckie opisy września 1939 r. Choć są z reguły propagandowe, bywają interesujące. W księdze wspomnień znanego poety radzieckiego Stiepana Szipaczowa „Ciężkie żniwa (Droga do poezji)” znajdują się ciekawe szkice dotyczące ziem wschodnich II RP w 1939 roku. Warte są uwagi dlatego, że nie to suchy dokument, a wspomnienia – funkcjonariusza partyjnego, lecz jednak artysty.
Stiepan Szipaczow (1898-1980) to sowiecki poeta, laureat dwóch premii stalinowskich (1949, 1951). Szef sekcji poetów Związku Pisarzy ZSRR. Nieraz bywał za granicą jako przedstawiciel „sowieckiej społeczności literackiej”. W 1973 r. podpisał list do redakcji „Prawdy”, wymierzony przeciwko znanemu dysydentowi Andriejowi Sacharowowi. Do historii przeszedł jako autor artykułu w „Litieratunoj gazietie”, ostro krytykujący innego dysydenta, pisarza Aleksandra Sołżenicyna, zatytułowanego „Koniec literackiego własowca”. Oto fragmenty jego wspomnień, zaprezentowanych – co szczególnie oryginalne – przez radykalnie prorosyjski portal „Zapadnaja Ruś”, promujący idee „Russkiego Miru”, czyli „Rosyjskiego Świata”, w którego skład, obok Rosji, wchodzić ma Ukraina i Białoruś.
***
Jesień 1939 roku. Jako korespondent armijnej gazety (sowieckie armie miały własne gazety, służące celom propagandowym – red.) biorę udział w wyzwoleńczym pochodzie naszej armii na zachodniej Ukrainie. W grubym piśmie wydrukowałem trzy wiersze… Społeczność literacka przejęła te wiersze ciepło. Cytowane były słowa o deszczu, spadającym jak żelazo na czołgowe kolumny, o kamiennych Madonnach z dziecięciem na rękach, które spotykałem tam na poboczach dróg.
Zapamiętałem występ we Lwowie. Występowaliśmy we dwójkę z Wiktorem Szkłowskim (znany radziecki pisarz, entuzjastycznie opisywał m.in. budowę Kanału Białomorskiego – red.). Było to w jakimś stowarzyszeniu Rosjan, którzy od stuleci mieszkali na Ukrainie Zachodniej. Poprosili, żeby przyszli do nich radzieccy pisarze… Spacerując z przewodnikiem wąskimi, głuchymi uliczkami, znaleźliśmy się w jakimś mrocznym pomieszczeniu, wydawało nam się, się że w jakiejś cerkwi na cmentarzu. Ludzie czegoś się bali. Odczuliśmy to, kiedy tam szliśmy. Wszędzie stali pikietujący.
Spędziliśmy u nich półtorej godziny. Klaskali gwałtownie, stojąc. W pewnym momencie tak się rozczuliłem, że ledwie hamowałem łzy. Zakryłem dłońmi twarz i tak przesiedziałem pięć minut. Kiedy wychodziłyśmy, wyciągali do nas ręce.
***
Autor artykułu w „Zapadniej Rusi”, Igor Gurow, podkreśla, że we wspomnieniach Szipaczewa pojawiają się niezrozumiałe słowa, iż „ludzie czegoś się bali”. Zdawało by się, że Rosjanie nie powinni się bać swoich? Tymczasem – jak wskazuje – to przybyli z ZSRR komisarze likwidowali w 1939 r. ostatnie rusofilskie organizacje w Galicji oraz wydawane tam rosyjskie gazety i czasopisma, jako reakcyjne, a nadzorował to nie kto inny, jak Nikita Chruszczow. Oczywiście, autor nie zauważa likwidacji istniejących za czasów RP gazet polskich i ukraińskich.
Z polskiego punktu widzenia interesujący są też owi „pikietujący” – nie bardzo wiadomo o co tu chodzi, o przeciwników władzy sowieckiej? Ale słowa o Rosjanach, „od wieków” żyjących we Lwowie, są dość zabawne. Spis ludności Lwowa z 1931 r. wykazał, na 312 tys. mieszkańców, 1077 prawosławnych, spośród których część była zapewne Ukraińcami wyznania prawosławnego. Żyło też w mieście 692 „innych”, zapewne ateistów – w sumie liczba „odwiecznie mieszkających we Lwowie Rosjan nie przekraczała zapewne 0,3 proc. ludności…
Oprac. Daria Jakowiszyna, P.K.
Źródło: