Bez daty i miejsca sporządzenia. Relacja Kazimierza Bolińskiego o wydarzeniach w Wilnie we wrześniu 1939 roku.
Warta na Rossie. Fot. Internet
Wraz z grupą kolegów, mieszkańców dzielnicy Rossa, trafiłem do plutonu wartowniczego, który zmienił żołnierzy liniowych do pełnienia warty honorowej przy grobie Serca Komendanta na cmentarzu wojskowym – mauzoleum Rossa.
Plutonem dowodzili kpt. Bohatyrewicz, z dzielnicowej komendy „Strzelca” oraz sierżant Harciarek.
Otrzymaliśmy za duże mundury, a nawet hełmy i stare, długie francuskie karabiny „Berthiery”, a do nich aż… po pięć sztuk ostrych nabojów.
Oprócz warty honorowej patrolowaliśmy okoliczne ulice, legitymując kręcących się wszędzie uchodźców z Polski centralnej, którzy masowo zjechali do Wilna po apelu radiowym płk. Umiastowskiego, nakazującego ewakuację mężczyzn zdolnych do noszenia broni na wschód. Była wówczas szpiegomania. Ci przybysze inaczej mówili niż my, byli nawet inaczej ubrani. Stąd prawie każdy wydawał się nam „wilniukom”, podejrzanym dywersantem.
[…] Co godzina przez okrągłą dobę zmienialiśmy się na warcie honorowej przy płycie z Sercem. Patrolowania po mieście było już mniej.
Aż nastał pamiętny 17 września. Nasz dowódca zwołał wszystkich do kancelarii, a tam z głośnika naszego radia marki „Elektrit” dobiegały niewiarygodne komunikaty o rewolucji w Niemczech, o samobójstwie Hitlera, o bombardowaniu Berlina. Niestety, za tymi radosnymi komunikatami nadana wiadomość zmroziła nas wszystkich, chociaż jeszcze jej grozy nie docenialiśmy. Komunikat głosił:
– Dziś o świcie Armia Sowiecka przekroczyła granicę. Jak donoszą z posterunków, bolszewicy osiągnęli już starą linię demarkacyjną z 1920 r. Nieznane są ich zamiary…
Nasz kapitan złapał za telefon. Ulicą Rossa w kierunku wschodnim zmierzały już nasze oddziały wojskowe.
Pod wartownię podjechała wojskowa ciężarówka, z której kazano nam wyładować prowiant, tornistry, chlebaki i skrzynki z amunicją. Czwórce strzelców z naszego oddziałku przyszło jechać z powrotem do koszar 85 pułku piechoty w Nowej Wilejce. Trafiłem do tej czwórki. U wylotu miasta okopywano działa. Budowano już barykady.
W koszarach wydawano amunicję dla nielicznych żołnierzy. Zostawiliśmy tam prowiant. Jeszcze potem jazda, jak się okazało, do gotowej barykady z okopaną armatą przy Szkole Powszechnej nr 16 przy ul. Beliny.
Po powrocie do wartowni zastaliśmy tam kilku oficerów z płk. Stanisławem Bobiatyńskim z komendy Obszaru Warownego „Wilno”. Zebrano nas wszystkich w salce muzeum darów od różnych delegacji dla uczczenia pamięci wodza Polski. Pułkownik Bobiatyński zwrócił się do nas z zapytaniem:
– Kto z was zna dobrze cmentarz?
Wszyscy byliśmy z tej dzielnicy. Wówczas zdjął krzyż ze ściany i wyciągnął z kabury pistolet.
– Złożycie teraz przysięgę żołnierską na tajemnicę wojskową najwyższej wagi.
Pamiętam, że ciarki przeszły chyba nie tylko mnie z ważności chwili. Zwrócił się też do mnie przez „wy”, jak do prawdziwego żołnierza, może raczej dlatego, że mnie przypomniał sobie jako syna legionisty, bo deklamowałem wierszyki z okazji przyjazdów Komendanta do Wilna i innych spotkań Polskiego Związku Obrońców Ojczyzny, fotografowanych zwykle przez legionistę Siemaszkę.
– Znacie dobrze cmentarz? – spytał pułkownik.
– Tak – odparłem. – Tu obok mieszkamy, to było miejsce naszych zabaw.
– Musimy dobrze ukryć ważne dokumenty.
– Najlepiej zapakować je do trumien i wsadzić pomiędzy inne, w dużym rodzinnym grobowcu – poradziłem.
– Zgoda, to dobry pomysł – powiedział Bobiatyński.
Udaliśmy się do proponowanego grobowca, a późnym wieczorem, zaprzysiężeni, zawieźli dwie ciężkie trumny wyładowane z ciężarówki cmentarną „kałamaszką”, tj. wózkiem do wożenia trumien do miejsca ukrycia.
Rano 18 września pojawiły się nad cmentarzem dziesiątki polskich samolotów, chyba po to, aby oddać hołd Sercu Komendanta. „Pewuesy” i „erwudziaki” przelatywały tak nisko, że obcinały gałęzie wysokich drzew starego cmentarza. Jak się później dowiedziałem były to samoloty z 5 pułku lotniczego z Lidy i innych jednostek. Potem 82 maszyny – szkolne i sportowe – wylądowały w łotewskim Dyneburgu. Były w tej liczbie trzy bojowe „Karasie” oraz kilka „Lockhedów” z łotewskich linii pasażerskich.
Po południu pojawili się w mauzoleum oficerowie i podchorążowie w hełmach, z erkaemami, w pełnym rynsztunku. Był to oddziałek Legii Oficerskiej, przyszli tutaj z żołnierskiego obowiązku. Przecież zaraz mieli podjąć nierówną walkę w obronie ukochanego miasta Komendanta. To był jakby meldunek.
Kapitan Bohatyrewicz odczytał nam głośno artykuł wstępny Stanisława Cata-Mackiewicza z ostatniego, jak się okazało, 237 numeru dziennika „Słowo”, znanego w całej Polsce:
„W dniu wczorajszym, w niedzielę 17 września, wojska sowieckie przekroczyły granicę […] Nie wiemy, jakie stanowisko zajmie rząd litewski […] Wilno będzie się bronić […] Możemy być pewni ostatecznego zwycięstwa […] Boże, dopomóż w słusznej walce i zmiłuj się nad Wilnem”.
Późnym wieczorem z daleka ze wschodu słychać było wystrzały armatnie. A tu panowała cisza. Przybył goniec na rowerze. Rozprowadzający wartę sierżant Harciarek pomaszerował ze mną i Jasiem Turkiem na kolejną zmianę. Niedługo trwaliśmy na tej ostatniej warcie honorowej przy Sercu Komendanta. Kapitan Bohatyrewicz stanął przed płytą wraz z całą wyprężoną na baczność drużyną i zakomenderował:
– Ostatnia warta honorowa przy grobie serca marszałka Piłsudskiego i jego matki, do szeregu wstąp!
Wybijając takt, zajęliśmy miejsce w dwuszeregu.
– W prawo zwrot, do wartowni marsz! – padła komenda.
Był już rozkaz zbiórki dla całej kompanii PW w gmachu gimnazjum litewskiego przy ul. Dąbrowskiego. To był kawał drogi przez całe rzęsiście oświetlone miasto. Chwila zadum przed kaplicą z obrazem patronki Wilna, Matki Boskiej Ostrobramskiej, skąd dochodziły dźwięki hymnu Pod Twoją Obronę. Jeszcze spojrzenie na gmach swojej starej budy, gimnazjum Zapaśnika nad kinem „Casino”. Z megafonów ulicznych dochodziły dzwięki marsza legionowego. Słychać było słowa prezydenta miasta, zawiadamiającego, iż Wilno bronione nie będzie. Wojsko wycofuje się na Litwę.
Wreszcie dobiegamy do gimnazjum. Tu z wozów taborowych wyfasowaliśmy nowiutkie karabiny, bagnety i po 80 nabojów do ładownic. Harcerki z pogotowia dokarmiły chłopaków i pocieszały jak mogły. Oni chcą maszerować dalej, do aliantów, do walki.
Wreszcie sformowana kompania młodzików ruszyła przez barykady Mostu Zielonego, aby w strugach ulewnego deszczu pomaszerować ulicą Wiłkomirską w kierunku Mejszagoły. Szły też inne jednostki, jechały tabory, czasem taczanka lub zaprzęg z armatą.
Po forsownym marszu o świcie przerwa w Mejszagole. Miejscowa ludność dokarmiała chłopaków mlekiem i chlebem.
Twarze mężczyzn i kobiet pogrążone w smutku. Bohatyrewicz nakazał zbiórkę.
– Kompania śpiewa – krzyknął.
I jakby na przekór zarządzeniu losu, na przekór klęsce popłynęła w niebo z młodych piersi stara pieśń żołnierzy-tułaczy: Hej strzelcy wraz. Pod samą granicą, w zagajniku, jeszcze raz odprawa kompanii. Już ostatnia.
– Żołnierze, strzelcy – mówił do nas kapitan. – Teraz decyzja należy już do każdego. Przekroczyć granicę i dalej próbować dostać się do aliantów czy tutaj pozostać i wracać do domu. Niech wystąpią ci, którzy chcą przekroczyć granicę.
Większość wystąpiła. Bohatyrewicz nakazał czekać na kilku maruderów. Zmęczony przysnąłem w ciepłych promieniach wrześniowego słońca. Zostałem obudzony przez młodego podchorążego.
– Wy zostajecie? – zapytał. Zaskoczony patrzyłem na parokonną bryczkę i ładną dziewczynę – towarzyszkę podchorążego.
– Sam nie wiem – odparłem. Podchorąży wręczył mi dwa pistolety „Vis”.
– To tak na wszelki wypadek – powiedział – bo Litwini rewidują, jak słychać, tylko szarże.
Maruderów nie było. Nagle pojawił się na pustym trakcie duży kabriolet pełen oficerów. Zawołano mnie.
– Musicie jechać z nami. Z tyłu widać czołgi sowieckie. Litwini zaraz mogą zamknąć granicę.
Jeden z pułkowników oddalił się do krzaków. Po chwili rozległ się huk wystrzału. Inni tam pobiegli. Zaraz wrócili. Któryś wykrzyknął:
– Aleksandrowicz strzelił sobie w usta…
Granicę przejechałem na stopniach samochodu. Żołnierze litewscy zajmowali pozycje w rowach strzeleckich. Widoczne były gniazda karabinów maszynowych. Rzuciłem karabin, ładownicę i bagnet na stertę. Czekały już ciapowate, wielkie, ciężarowe fordy. Po krótkiej jeździe zawieziono nas do budynku szkolnego w powiatowym mieście Ukmerge – Wiłkomierz. Były już tam setki podoficerów i szeregowych, bo oficerów oddzielono.
***
1989 r., październik 24. Warszawa. Relacja Mieczysława Wołodźki o jego udziale w obronie Grodna
Pracowałem na poczcie w Landwarowie koło Wilna, w systemie dyżurów. Rano 19 września przyszli inni koledzy, mnie zwolniono do domu. Idąc zaszedłem na dworzec w Landwarowie. Było tam dużo wojska, stały pociągi i jakoś tak nawiązałem kontakt z oficerami. Zapytałem, czy nie można byłoby wstąpić do wojska na ochotnika.
Oficerowie powiedzieli: „Proszę bardzo, niech pan jedzie. Sami nie wiemy, dokąd jedziemy”. I chyba o godzinie 10 pociąg wyruszył w stronę Grodna. Rzeczywiście, zabrałem się z wojskowymi i jeszcze pociąg wolno jechał, kiedy zobaczyłem kolegę, Michała Stankiewicza. Krzyknąłem” „Mićka…” i on wskoczył do tego samego wagonu – to były wagony towarowe, pociąg jechał jeszcze wolno – i jechaliśmy razem przez całą drogę. Rozmawialiśmy z wojskowymi na wszystkie tematy. Nikt nie był zorientowany, jak wygląda sytuacja.
Jak dojechaliśmy do Grodna, to była godzina 3-4 po południu. Tam zaczęliśmy wyładowywać się z wagonów i jeden z oficerów mówi: „O, tam jest pułkownik, niech pan zgłosi się do niego”.
W pociągu, którym przyjechałem, było około pięciuset, sześciuset żołnierzy. Więc zgłosiłem się i proszę, żeby przyjął mnie do wojska na ochotnika. Byłem w mundurze pocztowym, a mundur ten przed wojną wyglądał mniej więcej jak mundur oficerski dzisiaj.
Byłem młody, miałem mundur dopasowany, więc pułkownik kazał mi stawać do szeregu.
Mówię: „Panie pułkowniku, ale tu jest jeszcze mój kolega”. Odpowiada: „Proszę, stawajcie na koniec”. Nie pamiętam w tej chwili, jak się do mnie zwracał, czy „pan”, czy „wy”. Przyszliśmy do koszar. Tam ustawiliśmy się w dwuszeregu: oficerowie wystąp, podoficerowie wystąp. Z tego wniosek, że to było chyba wojsko zbierane, nie był to jednolity, określony pułk. Zaczęli występować i później pułkownik szedł w szeregu, zatrzymał się przy mnie i zapytał, dlaczego nie występuję. Odpowiedziałem, że nie jestem podoficerem. „PW macie?”. „Tak jest. „Wystąp”. Później zaczęli liczyć po kolei i z tego wniosek, że nie było to wojsko jednolite. Odliczali po osiemnastu żołnierzy i przydzielali podoficera. Ja też dostałem tych osiemnastu. W wojsku nie byłem, nie wiedziałem, co z tym zrobić […]
Później był rozkaz, żeby spisać swoich żołnierzy, więc zrobiłem tę listę. Później każdy musiał domundurować się, dozbroić i tak dalej. Przeważnie wszyscy mieli ubranie, ja też nie zmieniałem swojego, ale na przykład kolega Stankiewicz dopasował sobie mundur. Później dostaliśmy karabiny, takie długie z pierwszej wojny światowej. Kto nie miał butów, to mógł sobie dopasować, dostawaliśmy bagnety i w końcu przeznaczyli nam miejsce do spania w koszarach. W nocy, o godzinie 4, może 5 obudził mnie jakiś żołnierz i powiedział, że mam się zgłosić do dowódcy, do kapitana.
Przyszedłem, zameldowałem się. Spytał mnie, co ja tu robię! Odpowiedziałem, że pułkownik przyjął mnie na ochotnika. Pyta mnie skąd jestem? Odpowiedziałem, że z Landwarowa. Gdzie pan pracował? Mówię, że pracowałem i jeszcze jestem pracownikiem urzędu pocztowego w Landwarowie. Zaczął pytać, jak długo pracuję? Pracowałem wtedy już chyba rok i trzy czy cztery miesiące. Powiedział w końcu, że będę jego zaufanym człowiekiem, że dostanę jego torbę…
…i że mam pilnować tej torby i tych map. Później była już pobudka, znów zbiórka, śniadanie, zaczęli dzielić konserwy, chleb i po jakimś czasie zaczęli tworzyć drużyny szturmowe.
Było to 20 września, rano. Zaczęli tworzyć te drużyny szturmowe, więc się do nich zgłosiłem. Zabrali mi moją drużynę, a przydzielili żołnierzy, którzy zgłosili się do drużyny szturmowej.
Przegrupowaliśmy się, a po pewnym momencie strzały z cekaemów, karabinów… Wszyscy, którzy stali na dziedzińcu [placu alarmowym] rzucili się do koszar, a ja, ze strachu – ponieważ pierwszy raz mnie to zaskoczyło – nie mogłem, po prostu nogi mi odmówiły posłuszeństwa i tak jak stałem, zacząłem powoli iść i być może to zrobiło wrażenie, że się nie boję, czy coś takiego, trudno mi powiedzieć. W każdym razie, kiedy doszedłem do koszar i wchodziłem do nich, za mną wyleciały drużyny szturmowe. Wyskoczył też ten kapitan i krzyknął do mnie, więc pobiegłem za nim z grupą 30-40 osób. Nie była to jakaś konkretna drużyna, tylko ogólnie drużyny szturmowe. Nie wiedzieliśmy w ogóle, kto napadł, z kim mamy walczyć. Doszliśmy do szkoły, była to szkoła rzemieślnicza, zawodowa.
Dobiegliśmy tam w pełnym rynsztunku, padł rozkaz: „Zostawić wszystko, wziąć tylko karabiny i granaty, i znów za mną!” Przebiegliśmy przez jakiś nieduży park i tam się palił czołg. Nikogo przy nim nie było. Przebiegliśmy koło niego i dalej nie wiedzieliśmy, kto to jest: Niemcy czy Ruscy.
Dobiegliśmy do rogu ulicy i natknęliśmy się na czołg, który prowadził ogień na wprost z karabinu maszynowego i armaty. I znowu to samo: żołnierze zaczęli uciekać, a ja tylko przebiegłem przez ulicę i nawet chciałem dostać się do domu, ale drzwi były zamknięte, a on jak walił to walił w szyby. W pewnym momencie przestał strzelać, być może coś mu się popsuło. Więc my zza rogu do niego strzelaliśmy i rzucaliśmy granaty. W pewnym momencie otworzyła się klapa, wyskoczył jeden z żołnierzy, ale w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, kto to jest. Jak strzelaliśmy do czołgu ze wszystkich stron, ten żołnierz dostał pocisk w twarz. Wydostał się z czołgu i upadł. Podbiegliśmy do niego, a on mówi: „Towariszczy, nie zabijajcie mnie”. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że są to bolszewicy.
Przyłączyli się do nas uczniowie, robotnicy, nieśli amunicję, pomagali nam… To była cała grupa, tak, że wojsko jako wojsko już przestało być, tyle tylko, że w tej grupie byli i żołnierze i uczniowie. Dobiegliśmy do tego bolszewika i ktoś z robotników zaczął mu przeszukiwać kieszenie i znalazł jakąś legitymację. Przeczytał i krzyczy: „Słuchajcie! To taki nie taki, to Żyd. W tym i w tym roku uciekł do Rosji”. Był on w stopniu lejtnanta. Jakiś żołnierz-lotnik skoczył do niego z karabinem, chyba chciał go dobić – trudno mi w tej chwili powiedzieć – w każdym razie zasłoniłem mu drogę, bo byłem w harcerstwie: jak dobijać rannego? To było nie do pomyślenia. Ja i jakiś jeszcze żołnierz wzięliśmy go na karabiny i chcieliśmy wnieść do bramy na tej ulicy. Zobaczyliśmy tam trzy osoby przez niego zabite. Jak strzelał z armatki i z cekaemu, to w bramie stali ludzie. Pocisk uderzył w tę bramę żelazną, zabijając kobietę i dwóch mężczyzn, czy odwrotnie – nie pamiętam. Rzuciliśmy go tam.
Znów się potworzyły grupy. Jedna część została przy tym czołgu, my pobiegliśmy w stronę koszar. Patrzymy – stoi beczka z benzyną, którą nalewają do butelek. Dzieciaki przynoszą butelki z różnych stron, a harcerki, czy ktoś, nalewają benzynę i tam spotkałem znów Mićkę Stankiewicza. Nabraliśmy tych butelek benzyny do wiadra i pobiegliśmy. Nad samym Niemnem, zaraz przy koszarach znów stał czołg. Też strzelał do nas i też nie mógł ruszyć, bo jedna z jego gąsienic buksowała. Odkręcił się frontem do nas i też strzelał z armatki i cekaemu. A przed nim, chyba ze dwadzieścia kilka metrów były wykopane okopy, w których my byliśmy z tą benzyną.
W tym czasie zaczął krążyć samolot, kukuruźnik. Nie rzucał bomb, tylko krążył. Po drugiej stronie rzeki szła jakaś tyraliera, w zielonych mundurach. I nie wiadomo, czy to byli nasi…
Oni byli może jakieś dwieście metrów od rzeki, także odległość między nami było do czterystu metrów. W mojej drużynie był podchorąży bez stopnia, [Brunon] Hlebowicz, i on krzyknął: „Nie strzelać, przerwać ogień!” Dostał się do Niemna, wziął jakąś łódkę i płynął na drugą stronę. Kiedy dopłynął do połowy rzeki, odwrócił się i krzyknął: „Strzelać, bolszewicy!” Z naszej strony poszedł gęsty ogień, szczerbiąc szeregi bolszewickiej tyraliery, która zaległa po drugiej stronie Niemna. Zajęliśmy się stojącym nieopodal czołgiem.
Jakiś major skoczył ku niemu, wdrapał się na czołg i karabinem skręcił mu jego cekaem. I w tym czasie ja z Mićkiem z butelkami z benzyną dobiegliśmy do czołgu, rzuciliśmy jedną czy dwie butelki i czołg się zaczął palić. Zrobiło nam się go szkoda, bo to czołg zdobyty i zaczęliśmy go gasić.
Ktoś odczepił łom od czołgui starał się podważyć klapę u góry. W pewnym momencie klapa się otworzyła, czołgista strzelił z pistoletu i trafił majora w piersi. Major upadł, a żołnierze rzucili granaty do środka.
[…] Na noc zajmowaliśmy obronę nad Niemnem w pobliżu mostu kolejowego, prowadząc wymianę ognia z placówkami bolszewickimi z drugiej strony rzeki. Nad ranem 21 września otrzymałem od kapitana [być może kpt. Korzon] rozkaz aby wziąć dwóch żołnierzy i pójść na zwiad na drugą stronę mostu a raczej wiaduktu kolejowego w stronę cmentarza. Rzeczywiście, podeszliśmy pod sam cmentarz. Jak on daleko był od kolei? Może pół kilometra, nie więcej. Słyszeliśmy, jak bolszewicy rozmawiają, kopią rowy czy coś takiego, bo słychać było odgłos łopaty. Zaraz też usłyszeliśmy, że idą żołnierze od strony miasta. Podaliśmy hasło, usłyszeliśmy odzew; przybyły powiedział, że mam się wycofać i zameldować o wynikach rozpoznania.
Wycofaliśmy się normalnym krokiem, w pewnym momencie usłyszeliśmy jakiś ruch za nami. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że patrol, który nas wymienił biegnie w naszą stronę. Zaczęło już świtać, więc też zaczęliśmy biec. Wpadliśmy do okopów. Byli tutaj już nasi żołnierze, były erkaemy, cekaem… Kapitana już nie zobaczyłem…
W tych okopach byliśmy gdzieś tak do godziny 1, może 2 [po południu]… Bolszewików nie puściliśmy, bo jak atakowali, to dostali ogień z karabinów i rozsypali się za torem kolejowym i dalej nie poszli. Później, z drugiej strony patrzymy, jakiś ruch. Biegły kobiety, mężczyźni, a zza rogu wyjechała tankietka i strzelała w nasze okopy. Sierżant dostał w lewe kolano. Upadł, wezwaliśmy sanitariuszy, oni przyszli i go nieśli. Ja szedłem na przodzie i rozwalałem płoty do szpitala. Szpital był niedaleko i przez ogrody do niego doszliśmy. W szpitalu był popłoch, było bardzo nieprzyjemnie, bo niektórzy nasi żołnierze zrzucali już mundury, niektórzy już mieli ubrania cywilne, niektórzy zrywali orzełki. Kiedy mnie zobaczyli, to zaczęli się trochę chować i zrobiło mi się nieprzyjemnie, bo nie dopuszczałem myśli o ucieczce. Udałem, że tego wszystkiego nie widzę i wróciłem do okopów. Później ta tankietka wycofała się. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że nie ma innych żołnierzy, więc też zaczęliśmy cofać się do koszar. Pod koszarami już nie było tej armatki, która jeszcze wczoraj tam była i jakaś tankietka tam stała, unieruchomiona. Po drugiej stronie leżał zabity żołnierz. Był w ruskim płaszczu, a ci w czołgach byli w czarnych kombinezonach.
Wpadliśmy do koszar. Było tam dużo żołnierzy, każdy z nas dostał na każdym piętrze – koszary były chyba dwupiętrowe, może trzypiętrowe, w tej chwili nie pamiętam – w każdym razie na jednym z pięter dostałem jedną stronę koszar jako dowódca i obstawiliśmy okna prowadząc ogień z erkaemów, cekaemów i karabinów. Widoczność mieliśmy dobrą na dużą odległość.
W pewnym momencie (wołali na mnie panie komendancie, ponieważ byłem bez stopnia) ktoś mówi: „Panie komendancie, do czołgu jest przywiązany sztubak. Co robić?” Dzisiaj nie wiem co bym zrobił…
[…] On siedział na czołgu z przodu. Czy był przywiązany, nie potrafię dziś powiedzieć. Odległość wynosiła około trzystu metrów.
Może to był jakiś Żydziak, może ktoś inny, może prowadził ich na ochotnika – trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie, jak mi zameldowali, przez lornetkę zobaczyłem, że rzeczywiście siedzi na czołgu. Dałem rozkaz: „Ognia” i wszyscy zaczęli strzelać. Czołg się zatrzymał i wycofał. Prawdopodobnie ten uczeń – sztubak, jak to się kiedyś mówiło – jednak przeżył, bo poznałem tutaj żonę mojego kolegi z Grodna. Zaczęliśmy kiedyś rozmawiać na ten temat. Odpowiedziała mi: „A wie pan, on jednak został przy życiu”.
Zaczęło już ciemnieć, nadchodził wieczór, czołgi już jeździły po ulicach, reflektory, paliły się światła i ten sam Hlebowicz… zgłosił się do dowódcy i mówi: „Panie kapitanie, niestety, sprawę mamy przegraną. Jedno nas może uratować: musimy wydostać się z Grodna. Podejmuję się wyprowadzić, ponieważ znam dobrze Grodno”.
W tych koszarach było nas ponad trzysta osób. Hlebowicz powiedział, że wszystkich, to się chyba nie da wyprowadzić. Dzisiaj, z perspektywy lat nie bardzo mi się to podoba, bo powiedział, że trzeba żołnierzom ogłosić, iż jest specjalne zadanie i kto się zgłosi na ochotnika. Wróciliśmy do swoich grup i zawiadomiliśmy, że jest zadanie specjalne, nie wiem jakie, w każdym razie potrzeba ochotników. Zaczęli się zgłaszać i z całego budynku zgłosiło się dziewięćdziesiąt sześć osób.
Wtedy zebrali nas w jednym pokoju, kazali zabrać tylko granaty, karabiny, buty zdjąć. Byliśmy na piętrze, była tam przybudówka i w tej przybudówce była kuchnia. Wyjść od frontu już nie było można, bo ulice były opanowane przez bolszewików i przez okno wyskoczyliśmy na tę przybudówkę i z przybudówki na ziemię. Hlebowicz prowadził nas ogrodami, przeskakiwaliśmy ulice, jak było widać światło, albo słychać silniki to przeczekiwaliśmy i wyprowadził nas za Grodno. Wyprowadził nas nad Niemen. Był tam prom. Przepłynęliśmy nim na drugą stronę rzeki.
***
Kodziowce dziś. Fot: Znadniemna.pl
1977 r. (bez daty dziennej i miesięcznej). Relacja podchorążego Stanisława Góry ze 101 pułku ułanów rez.
[…] 21 września 1939 r. w składzie Brygady Kawalerii Rez. „Wołkowysk” nasz pułk pod dowództwem mjr. Stanisława Żukowskiego, przemieszczał się przez Grodno w kierunku na Grandzicze i Hożą. W majątku Grandzicze było duże zgrupowanie polskiej kawalerii. Byliśmy obserwowani przez samoloty bolszewickie. Tego samego dnia około godziny 16 wyruszyliśmy [wschodnim] brzegiem Niemna do m. Hoża. Zaraz za miejscowością Hoża, już pod wieczór, przepłynęliśmy rzekę Niemen wpław i podczas przeprawy jeden szwoleżer utonął w rzece wraz z koniem. Po przepłynięciu rzeki Niemen całkowicie przemoczeni przejechaliśmy miejscowość Sylwanowce i dotarliśmy do wioski Kodziowce – 21 września około godziny 19. Zakwaterowano nas u poszczególnych gospodarzy, konie w stodole, szwoleżerowie po mieszkaniach, aby wysuszyć bieliznę, mundury i buty. Sztab ulokował się w środku wioski. Rozstawiono warty i czujki wokół wioski. Około godziny 22 wszczęto alarm. Warty nocne dały kilka strzałów. W kilkanaście minut wszyscy byliśmy w pogotowiu bojowym, Byliśmy przeświadczeni, że napadli na nas Niemcy. Noc była ciemna. Położenie geograficzne wioski: w środku wioski – była droga wiejska, nie szosa. Po prawej stronie drogi, jadąc od rzeki Niemen, było podwzgórze, a na szczycie tego podwzgórza były kępki lasu. Domy i zabudowania gospodarcze stały od samej drogi na tym podwzgórzu. Z lewej strony od drogi, jadąc od rzeki Niemen, były również domy i zabudowania rozłożone jakby w dolinie, która kończyła się jeszcze niżej polaną czy łąką zakończoną lasem.
Bitwa zaczęła się z wojskiem, które było na samochodach ciężarowych z krytą karoserią, a raczej były to drewniane budki na kilka osób na każdym samochodzie. Ciekawe, że samochody te napływały tą samą drogą od rzeki Niemen, którą myśmy przejeżdżali konno. Wszyscy szwoleżerowie [właściwa nazwa żołnierzy pułku – to ułani] byli na stanowiskach, przy karabinach maszynowych, armatce przeciwpancernej (choć bez jednego koła) ulokowanej na wzgórzu przy lasku i sprawnej do działania. Po bitwie z wojskiem na samochodach po obu stronach były straty w ludziach i uszkodzone samochody. Potem natychmiast następowały kolumny czołgów różnych wielkości. Sztab nasz przeniósł się z domu przy drodze za wzgórze z prawej strony.
Ciężar walk spotęgował się w wiosce Kodziowce na podwzgórzu. Powstało piekło. Rżenie koni, opuszczonych przez zabitych szwoleżerów, przy huku strzałów, karabinów maszynowych i czołgów, biegały po terenie bitewnym, jak zdziczałe, jęk rannych, wrzawa i krzyk ogromny, na jakimś odcinku trwała walka wręcz.
Około godziny 3 podjechał do mnie konno kapral Gardejko i oświadczył, że rotmistrz Bilwin zabity i tenże kapral prosił, ażebym na tym odcinku objął dowództwo. Objechałem wszystkie stanowiska i stwierdziłem, że amunicja się kończy do wszystkich rodzajów broni. Znikąd nie ma dostawy broni. Kapral Gardejko wynalazł, przy pomocy szwoleżerów, dwie-trzy beczki benzyny (prawdopodobnie benzyna pochodziła z samochodu wroga, który nie spłonął). Kapral Gardejko wraz z żołnierzami zorganizowali butelki, które napełniali benzyną i uderzali na czołgi. Teraz zobaczyliśmy, że to nie Niemcy, ale czołgi sowieckie. Około godziny 4 został zabity kapral Gardejko, który był moją prawą ręka i znał dokładnie teren, bo pochodził z miejscowości Kalety, która znajdowała się blisko wsi Kodziowce.
Między godziną 4 a 5 dosięgnął mnie czołg i dostałem serię kul w klatkę piersiową. Obydwa płuca przestrzelone na wylot, błona sercowa przebita milimetr od serca. Spadłem z konia nieprzytomny z powodu dużego upływu krwi. Jeszcze polski lekarz-porucznik, przy pomocy dwóch sanitariuszy, zdążyli mnie zanieść do chaty wiejskiej, rodziny Bondziuszów. Lekarz pociął na mnie mundur i koszulę, przemył ran riwanolem i wszystkie dziury, a było ich aż pięć, pozatykał gazą i ja wtedy odzyskałem przytomność. […], wiem, bo gdy odzyskałem przytomność, informowali mnie Bondziusze, że wszystkich rannych dobijano po zakończeniu walk rano – godzina 6-7. Mnie spotkałoby to samo. Bondziusze ukryli mnie w stodole, owinęli mnie w dwa snopki słomy żytniej. Przechowywany w stodole, po trzech dniach dostałem ogromnych boleści, prosiłem żeby mnie dobili. Bondziusz i sołtys wsi przyprowadzili miejscową akuszerkę, która (nie mając bandaży) porwała nową lnianą koszulę, porobiła bandaże, zerwała stare bandaże, obmyła rany rumiankiem i poczułem się jak nowo narodzony. Krótko trwała radość. Moich ran nie wolno było przemywać rumiankiem tylko riwanolem. Rumianek goi rany, a tych świeżych ran nie wolno goić. Po kilku godzinach dostałem jeszcze większych bóli niż poprzednio. Nie było innego wyjścia i Bondziusz odwiózł mnie furmanką do Sopoćkiń, do ambulatorium. Po wyboistej drodze znowu traciłem świadomość. Podkurowano mnie trochę w Sopoćkiniach, ubierając między innymi w piękną, haftowaną koszulę nocną co wzbudziło zainteresowanie ze strony NKWD, że jestem oficerem. Zaczęły się próby przesłuchań, ale ja nie mogłem rozmawiać ze względu na specyfikę ran – nie znałem także języka rosyjskiego.
Po jakimś czasie wywieziono mnie do Grodna, do szpitala wojskowego. Jechaliśmy na gołych deskach ciężarowego samochodu „Zis” z jeszcze jednym ciężko rannym żołnierzem (którego przejechał czołg). Byliśmy wykończeni i prawie konający. W szpitalu w Grodnie lekarze zaopiekowali się nami natychmiast i otoczyli nas fantastyczną opieką lekarską. Nie zapomnę nigdy czułej opieki młodziutkiego wówczas lekarza Niczypuruka, Białorusina, który obecnie w ZSRR cieszy się wielką sławą jako lekarz. Doktor Niczypuruk uratował mi życie i prawą rękę, która miała być odcięta przy samej szyi, ponieważ roztrzaskana główka kości ramieniowej posiadała masę drobnych kosteczek, których w żaden sposób nie można było usunąć. Dopiero Niczypuruk przez blisko trzy miesiące wyciągał mi te kosteczki pincetkami, każdego dnia po jednej, które pokazywały łebki wychodząc wraz z ropą. Młodzież szkolna licealna otoczyła nas wszystkich najczulszą i najserdeczniejszą opieką w Grodnie, podobnie jak w Sopoćkiniach. Po trzech miesiącach wypisano mnie ze szpitala i zabrany zostałem do więzienia, też w Grodnie.
oprac. Czesław Grzelak
Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych