Wrzesień – widmo?

„Winę za tragedię, jaka spotkała Polskę w 1939 r., ponosi w całości polskie kierownictwo” – oświadczył Władimir Putin. Skoro tak twierdzi sam prezydent Rosji, trudno się chyba dziwić, że niedługo potem z gmachu byłej siedziby NKWD w Twerze zdemontowano tablicę poświęconą zamordowanym tam ofiarom zbrodni katyńskiej. Widniał na niej napis w języku polskim: „Pamięci jeńców obozu w Ostaszkowie zamordowanych przez NKWD w Kalininie, światu ku przestrodze – Rodzina Katyńska” oraz rosyjskim: „Pamięci zamęczonych. Tu w latach 1930-50 znajdował się zarząd NKWD-MGB obwodu kalinińskiego i wewnętrzne więzienie”.

Dawna siedziba NKWD na ul. Sowietskiej 4, jeszcze z tablicami. Fot. domena publiczna

Pod nią zawsze na początku września składała wieńce polska delegacja odwiedza. Choć zawisła w 1991 r., dopiero w tym roku prokuratura rejonu centralnego w Twerze „dopatrzyła się” naruszenia przepisów dotyczących lokalizacji oraz… braku dokumentów potwierdzających treść tablic.

O egzekucjach polskich jeńców Rosjanie rzeczywiście nigdy się nie rozpisywali, ale o tych dokonanych w Ostaszkowie przeczytać można choćby w protokołach dwóch przesłuchań Dmitrija Tokariewa – byłego naczelnika NKWD w obwodzie kalinińskim (dziś Twer). Dokładnie opisał los 6,3 tys. więźniów. Wśród nich byli być może ojcowie: Aleksandry Kulak-Wawryki, Marii Gordziejko czy innych dzieci osieroconych z winy Stalina, o których pisałam na łamach tygodników: „Idziemy”, „Do Rzeczy”, „Plus Minus” czy w książce „Dzieci wygnane”.

Aleksandra Kulak-Wawryka miała trzy lata, gdy wybuchła wojna. Tata, oficer rezerwy Wojska Polskiego, pracował w Rejonowej Komendzie Uzupełnień Wojskowych w Rzeszowie. We wrześniu został powołany do wojska, wyjechał do Rumunii i córka więcej go nie zobaczyła. Z mamą, babcią i ciotką przeżyła wywózkę na Syberię, uwięzienie matki w ZSRR, pobyt w Persji i Nowej Zelandii oraz powrót do Polski Ludowej po kilkunastu latach.

„Teraz ty jesteś nasz tatuś” – usłyszała z kolei od matki najstarsza z rodzeństwa ośmioletnia Maria Gordziejko po tym, jak zabrakło prawdziwego taty. Także 17 września 1939 r. został aresztowany, a one kilka miesięcy później zesłane tam, gdzie Rosjanie lubili instalować „niepokornych” Polaków. Po wojnie Maria wielokrotnie jeździła na Wschód, ale jedyną informacją na temat ojca, jaką udało jej się pozyskać, było to, że do lutego 1940 r. przebywał w więzieniu w Kosowie Poleskim. Na liście katyńskiej go nie ma. Może jest na białoruskiej. Ale czy 89-letnia pani Maria dożyje jej odtajnienia? Chciałaby wreszcie zakończyć wieloletnią żałobę po ojcu.

11-letnią Jadwigę Tomaszek wojna zastała w Kowlu, gdzie do garnizonu został powołany jej ojciec – pułkownik. W nocy z 16 na 17 września 1939 r. odebrał on telefon z informacją, że nadchodzą wojska sowieckie i ma im zdać miasto. Rzeczywiście, rano przyjechali i powtórzyli „prośbę”, przystawiając mu do skroni pistolet. Wszyscy ruszyli do Rumunii. W Równem ojciec poobcinał pagony i przefarbował mundur. Czekał na to dwa tygodnie, bo wielu polskich oficerów to robiło. Tylko dzięki temu nie dostał się do sowieckiej niewoli.

Węzeł kolejowy w Łapach, gdzie mieszkał sześcioletni Tadeusz Borowski-Beszta, Niemcy zbombardowali w pierwszych dniach września. 17 września wkroczyła Armia Czerwona. Ojca jako oficera rezerwy jeszcze wiosną powołano do Mińska Mazowieckiego. Miał przyjechać na Boże Ciało, po 1 września słuch o nim zaginął, i nagle w grudniowy wieczór stanął w drzwiach domu. Internowany z całym oddziałem na Litwie usłyszał od sowieckiego oficera, że wojna skończona i może wracać do domu, ale ma zameldować się u nowych władz. Mimo ostrzeżeń kolegów ojciec Tadeusza słowo oficera potraktował jako honorowe. Poszedł się zameldować i więcej nie wrócił. Po latach syn odnalazł go na liście katyńskiej. Brutalnie przesłuchiwany w białostockim więzieniu, został zamordowany w Kuropatach. Tadeusz przywozi sobie szyszki z tamtejszych lasów wierząc, że jest w nich część pogrzebanego tam taty.

Polscy żołnierze w sowieckiej niewoli. Fot. domena publiczna

Rzeźbiarz Stanisław Kulon zdążył pouczyć się w pierwszej klasie dwa tygodnie, gdy w jego szkole czerwonoarmiści urządzili sobie koszary. „Wot, Polszy uże niet, nie ma co się polskiego uczyć” – powiedzieli. Od 17 września obserwował przez okno, jak gościńcem przez wieś na zachód ciągnęły radzieckie czołgi, dwa tygodnie później poboczem tej drogi, ale na wschód, „krasnyje sołdaty” gnały polskich żołnierzy – czwórkami, z zerwanymi odznaczeniami wojskowymi. Niektórzy byli ranni, wszyscy za to mieli związane z tyłu ręce. Kilka miesięcy później – 10 lutego 1940 r. – jego samego, jego rodzinę i sąsiadów też pognano na granicę Europy i Azji, by za 400 g chleba dziennie budowali Kraj Rad. Dwa lata temu prezentował prace, w których zamknął swoją wojenną traumę. Podczas wernisażu podkreślał, że choć wiele matek Sybiraczek nie przeżyło, to dzieci ich ocalały tylko dzięki ich modlitwom. „Nie dzięki modlitwom, ale dzięki Armii Czerwonej” – poprawił go pewien mężczyzna.

Takie dokumenty, jak świadectwa osób, które 17 września przeżyły osobiście, proponuję poczytać rosyjskim urzędnikom, nie wyłączając tego najwyższego w państwie. Tragiczne przeżycia naznaczone „zaginięciem” ojców, sieroctwem i tułaczką wcale nie skończyły się 8 ani nawet 9 maja 1945 r. Do 1989 r. nie wolno im było o nich mówić, inaczej zatrzaskiwano przed nimi drzwi szkół, uczelni i zakładów pracy, a niekiedy i domów znajomych. Koszmar ten przeżywają na nowo za każdym razem, gdy docierają ich głosy zaprzeczające udziałowi w zbrodniach wojennych Rosji – począwszy od paktu Ribbentrop-Mołotow.

Monika Odrobińska