Jesteś tutaj:

Rok: 2015

17 września 1939 roku – nóż w plecy walczącej Polski

Prof. Czesław Grzelak

1300px-Tajny_protokoł_23.08        prot

Tajny protokół paktu Ribbentrop-Mołotow. Fot. Internet

Tuż po podpisaniu Traktatu Wersalskiego 28.06.1919 r., kończącego formalnie I wojnę światową, francuski marszałek Ferdynand Foch trafnie zauważył, że jego zapisy „To nie żaden pokój. To tylko zawieszenie broni na okres 20 lat”. Nie pomylił się nawet o pół roku.

Straty terytorialne Niemiec na rzecz sąsiadów (w tym odbudowującej się po 123 latach niewoli Polski), potężna kontrybucja wojenna i inne ograniczenia uniemożliwiające odbudowę niemieckiej siły militarnej wzmagały w Niemczech hasła odwetu. Z kolei, powstały na gruzach carskiej Rosji komunistyczny Związek Sowiecki, marzący co najmniej o powstaniu Sowieckiej Europy, po przegranej w 1920 r. wojnie z Polską i zmuszony do podpisania niekorzystnego dla siebie Traktatu Pokojowego w Rydze (18.03.1921 r.), także nie pogodził się z jego zapisami.

W latach trzydziestych XX w. w Niemczech i Rosji panowały najbardziej zbrodnicze systemy totalitarne, faszystowski i komunistyczny, które prowadziły intensywne przygotowania do nowej wojny zaborczej. Charakterystyczne przy tym było, że wodzowie obu mocarstw – Adolf Hitler i Józef Stalin – wśród pierwszych celów w swych planach wojennych stawiali zadanie podboju Polski i obaj, o tym jeszcze wzajemnie nie wiedząc, do realizacji tego celu się przygotowywali. Obaj byli gorącymi wyznawcami idei, że „w polityce nigdy nie było, nie ma i nie będzie sentymentów” oraz teorii pruskiego generała Clausewitza o wojnie jako kontynuacji polityki innymi środkami.

Naczelne władze polityczne i wojskowe Polski od zarania niepodległości dostrzegały ograniczone możliwości obronne kraju i zdawały sobie sprawę, że w wypadku agresji           III Rzeszy lub Związku Sowieckiego, Polska pozostawiona sam na sam, tak z jednym, jak i z drugim mocarstwem (a co dopiero obrona przeciwko obu sąsiadom), nie będzie miała szans na uzyskanie trwałego powodzenia, ani nawet na dłuższe przetrwanie. Zakładano więc konieczność tworzenia systemu obronnego poprzez sojusze polityczne i wojskowe, zarówno w układzie bilateralnym, jak i koalicyjnym. Postawiono przede wszystkim na Francję i Wielką Brytanię, które w okresie międzywojennym „chodziły w aureoli zwycięzców” I wojny światowej i traktowane były jako europejskie (a nawet więcej) mocarstwa militarne i jako takie uchodziły za gwaranta europejskiego pokoju. Szybko miało się okazać jak złudne były to przewidywania. Bowiem nikt nie przewidywał, że w tej grze karty będą rozdawać Stalin z Hitlerem, mimo iż wobec siebie byli zaciętymi wrogami ideologicznymi.

Obustronnie korzystne sowiecko-niemieckie kontakty wojskowe rozwinęły się już w początkach lat dwudziestych minionego wieku i trwały niemal do chwili dojścia Hitlera do władzy w styczniu 1933 r. Zawieszone na ponad sześć lat, w czasie których obydwa państwa  intensywnie rozbudowywały swoje siły zbrojne, powróciły do bardzo ścisłej, już wojennej współpracy, której celem było stworzenie nowej Europy drogą polityczną bądź akcją wojenną, począwszy od końcowych dni sierpnia 1939 roku. Jak do tego doszło?

Za taki moment zwrotny uważa się tzw. ugodę monachijską z września 1938 r., w której państwa zachodnie zgodziły się (wymusiły na Czechosłowacji) na oddanie III Rzeszy czeskich Sudetów. Związek Sowiecki, który nie był oficjalnie informowany o kolejnym ustępstwie wobec Hitlera ani też jako sojusznik Czechosłowacji nie był zaproszony do stołu obrad, poczuł się izolowany w kwestiach zasadniczych europejskiej geopolityki. W Monachium Hitler osiągnął dwa zasadnicze cele, które wpłynęły na losy Europy i świata w najbliższej, a nawet dalszej przyszłości. Po pierwsze: osiągnął korzyści terytorialne bez angażowania siły i pokazał słabość państw zachodnich w sytuacji kryzysowej; po drugie: uzmysłowił Stalinowi, że mocarstwa zachodnie nie chcą i nie będą się liczyć ze Związkiem Sowieckim w kreowaniu polityki europejskiej i światowej, a tym samym może się pogłębić izolacja polityczna ZSRS. Na Kremlu właściwie zrozumiano policzek wymierzony sowieckiemu niedźwiedziowi. Stalin, który był przekonany, że do nowej wojny w Europie wcześniej czy później dojść musi (być może była to propaganda na użytek własnego społeczeństwa, które ulegało ciągłemu ubożeniu poprzez przeznaczanie olbrzymich nakładów na rozwój i modernizację Armii Czerwonej), zaczął przyjmować pogląd, że nie ma szans na utworzenie europejskiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego, a zagrożenie ze strony Niemiec dla ZSRS można odwrócić, dochodząc do porozumienia z Hitlerem. Pierwszy poważniejszy sygnał w tym zakresie Stalin wysłał do Hitlera z trybuny XVIII Zjazdu Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) w dniu 10.03.1939 r. W swoim wystąpieniu dał wyraźnie do zrozumienia, że pragnie poprawy wzajemnych stosunków z III Rzeszą. To przemówienie Stalina zostało właściwie odczytane w Berlinie, ale też i w Londynie, gdzie powiało chłodem. Toteż po zajęciu Pragi przez wojska niemieckie Wielka Brytania dokonała radykalnej zmiany w polityce ustępstw wobec Hitlera. Oprócz udzielenia Polsce gwarancji brytyjska dyplomacja zaczęła zabiegać o wciągnięcie ZSRS do wspólnego frontu przeciw III Rzeszy. Zabiegi te prowadzone były jednak dość niemrawo i stanowiły raczej środek nacisku na Hitlera w celu pohamowania jego zaborczych zapędów. Z drugiej strony Francuzi sami zamierzali ograniczyć się tylko do gwarancji nie popartych bliżej sprecyzowanymi zobowiązaniami. Według nich gwarancje Wielkiej Brytanii miały większe znaczenie w polityce międzynarodowej niż zobowiązania sowieckiej Rosji. Nie docenili jednak ani Hitlera, ani Stalina. Stalin rozmowy z Anglikami postanowił odłożyć na dalszy plan. Dostrzegł bowiem inne możliwości, które by mu pozwoliły na rewizję traktatu ryskiego. Uważał, że powstała sytuacja, w której wojna może być dla ZSRS korzystniejsza niż jej uniemożliwienie. Wszak Wielka Brytania i Francja zobowiązywały się do udziału w wojnie, gdyby III Rzesza zaatakowała Polskę. Związek Sowiecki natomiast, nie przyjmując żadnych zobowiązań, mógłby pozostać neutralny… do czasu. Wiedział również, że Hitler nie zaryzykuje konfliktu zbrojnego z Zachodem, jeśli nie będzie miał pewności, że ze strony Związku Sowieckiego nic mu nie grozi. I tak po rozlicznych zabiegach niemieckiej dyplomacji, przy przychylnej postawie Stalina i nowego ministra spraw zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa (właściwe nazwisko: Skriabin), w dniu 23.08.1939 r. do Moskwy przybyła bardzo liczna delegacja niemiecka z ministrem spraw zagranicznych III Rzeszy Joachimem von Ribbentropem. Było już po północy gdy podpisano pakt o nieagresji między obu krajami i tajny protokół o rozgraniczeniu stref interesów w Europie – w tym: rozbiorze Polski przez III Rzeszę i Związek Sowiecki. Tajny protokół stawiał Rzeczpospolitą w sytuacji, w której pozostała jej walka z góry skazana na niepowodzenie, bowiem był milowym krokiem na drodze do wojny, bezpośrednią przyczyną zniewolenia i rozbioru Polski. Hitler nie wierzył, że w nowej sytuacji politycznej Anglia i Francja wypełnią swoje zobowiązania wobec Polski, mimo iż w ciągu niewielu godzin od ich podpisania oba państwa znały treść tych dokumentów, nie informując o ich zawartości sojuszniczej Polski.

1 września 1939 r. Wehrmacht wtargnął z północy, zachodu i południa w granice Polski. Hitler ponaglał Stalina aby ten jak najszybciej zajmował uzgodnioną część państwa polskiego, bowiem 3 września Anglia i Francja wypowiedziały wojnę III Rzeszy. Stalin jednak się nie spieszył. Czekał, jak rozwiną się działania na Zachodzie, jednocześnie informując Hitlera, że Armia Czerwona nie jest jeszcze w wystarczającej sile skoncentrowana do inwazji, co rzeczywiście było prawdą. I dopiero po otrzymaniu od swojej siatki szpiegowskiej informacji o decyzjach podjętych przez Francuzów i Anglików 12 września w Abbeville, że państwa te w 1939 roku nie udzielą Polsce realnej pomocy w postaci uderzenia ich wojsk na froncie zachodnim – polecił Armii Czerwonej aby we wczesnych godzinach rannych 17 września przekroczyła granicę z Polską. Ten „czerwony nóż w plecy” okazał się dla polskiego oporu wobec niemieckiej agresji ostatecznym, bardzo szybkim przesądzeniem o dalszych losach kampanii polskiej, mimo iż bez pomocy odciążających uderzeń francusko-angielskich, wojny tej nawet z samymi Niemcami wygrać nie byliśmy w stanie.

 

Powyższy artykuł jest wprowadzeniem do dyskusji podczas spotkania historyków zorganizowanego 26 września 2015 r. przez Fundację Joachima Lelewela w Grodnie.

Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 

 

Konkurs o Tadziku Jasińskim przedłużony

Odpowiadając na prośby zainteresowanych, do 25 października przedłużyliśmy Konkurs o Tadziku Jasińskim:  http://grodno1939.pl/2015/08/01/konkurs-o-tadziku-jasinskim/

grodno-213x300

Przypominamy: jest to konkurs dla polskiej młodziezy z Białorusi, oczekujemy na prace dziennikarskie lub literackie oraz filmowe na temat obrony przed sowiecką agresją we wrześniu 1939 r., choćby o Tadziku Jasińskim.

Chodzi o  krótkie (do 2 stron) opowiadanie, artykuł czy rozmowę (wywiad), a także krótki (do 5 minut) filmu, nakręcony kamerą czy telefonem komórkowym.

Oto nagrody: za I miejsce – tablet, za kolejne – czytnik e-booków (Kindle) i historyczne gry planszowe.

Co oznaczał 17 września

G2609-salacala G2609-naukowcy

Przez blisko trzy godziny debatowali 26 września 2015 r. w Grodnie polscy i białoruscy historycy, analizując wydarzenia związane z datą 17 września 1939 r. Uczestniczyli profesorowie Czesław Grzelak (AON, Warszawa) i Adam Dobroński (Uniw. W Białymstoku, b. minister – kierownik Urzędu ds. Kombatantów), dr Jerzy Milewski (IPN Białystok), a także dr Andrej Czarniakiewicz (Grodno) i dr Aliaksandr Paszkiewicz (redaktor naczelny czasopisma „Arche”, Mińsk) oraz Józef Porzecki (prezesa Komitetu Ochrony Miejsc Pamięci Narodowej przy Związku Polaków na Białorusi). Oto skrócony zapis dyskusji.

Panel dyskusyjny – Jak wydarzenia z 17 września 1939 r. zmieniły Europę Wschodnią

Czesław Grzelak: Podpisany 23 sierpnia 1939 r. pakt Ribbentrop-Mołotow w zasadniczy sposób wpłynął na przebieg wojny, rozpoczętej 1 września, a od 3 września noszącej charakter światowy. Francja i Anglia obiecały uderzenie na Niemcy 14 dni po mobilizacji, ale już 6 września gen. Maurice Gamelin zadecydował, że ataku nie będzie. Naczelna Rada Sojusznicza potwierdziła to 12 września w Abbeville. Stalin, który odwołał atak na Polskę zaplanowany na 12-12 września, ustalił nową datę na 17 tego miesiąca. Agresja sowiecka była kompletnym zaskoczeniem dla polskich polityków i dowódców. Jednak my i tal przegralibyśmy wojnę z Niemcami. 17 września tylko przypieczętował los Europy.

Jerzy Milewski: Polska do początku 1939 r. była „uwodzona” przez Hitlera, ale powiedziała „nie”. Niestety, polski wywiad nie wiedział nic o tajnym protokole paktu Ribbentrop-Mołotow i o efektach konferencji w Abbeville.

Aliaksandr Paszkiewicz: Trudno mówić o polskim moralnym sprzeciwie wobec Hitlera i o nadrzędnej roli honoru, skoro wcześniej Polska zajęła wspólnie z Niemcami część Czeschosłowacji.

Adam Dobroński: W 1920 r. zdarzył się cud, ale w 1939 r. cudu nie było. Wojna była przegrana już 1 września. Trzeba natomiast walczyć z tezą, że agresja sowiecka miała miejsce już po wyjściu polskiego rządu do Rumunii. A 17 września objawił bolesną prawdę: społeczeństwo Kresów Wschodnich nie stanęło w obronie Rzeczypospolitej.

Andrej Czarniakiewicz: Konflikty narodowościowe w Grodnie miały miejsce przez całe 20-lecie międzywojenne, ale bez 17 września nie przerodziłyby się w coś poważniejszego. Natomiast po 17 września państwo polskie co prawda opuściło Grodno, ale polskie społeczeństwo było gotowe walczyć. Zaś dla Białorusinów 1939 r. był wyzwoleniem, ale uczynił ich współodpowiedzialnymi za ówczesne zbrodnie. Dopóki nie dojdzie do jakiegoś „oczyszczenia” z tych zbrodni, będą one jak klątwa ciążyły nad Białorusią.

Panel dyskusyjny – Różne wizje Września ’39 na Białorusi

Aliaksandr Paszkiewicz: Nie ma jednolitego stanowiska co do 17 września w społeczeństwie białoruskim, inaczej niż w polskim, widzącym ten dzień jako agresję ZSRR. Trzeba przy tym wspomnieć o układzie ryskim (z 1921 r., ustanawiający granicę polsko-radziecką – przyp. red.), który odbierany był przez Białorusinów jako akt niesprawiedliwy dla narodu białoruskiego. Są trzy opinie w kwestii 17 września. Pierwsza, że Armia Czerwona wkroczyła na ziemie Zachodniej Białorusi i Zachodniej Białorusi żeby połączyć ziemie rozerwane traktatem ryskim. Druga, że najważniejsze są skutki negatywne tego dnia – Zachodnia Białoruś stała się częścią totalitarnego państwa, a ludność cierpiała prześladowania. I trzecia, że skutki były i pozytywne, i negatywne, bo co prawda było to dla Białorusinów wydarzenie narodo- i państwotwórcze, ale też Białoruska SRR była integralną częścią ZSRR ze wszystkimi tego fatalnymi konsekwencjami.

Jerzy Milewski: Polsko-białoruska komisja podręcznikowa spotkała się ostatnio kilkanaście lat temu. A jest białoruski podręcznik prof. Nowikowa dowodzący, że odnośnie zbrodni katyńskiej są „dwie wersje historii” i żadna „nie jest udokumentowana”. Najbardziej prosowieckie podręczniki historii są nie w Rosji, a na Białorusi.

Adam Dobroński: Białorusini powinni potępić pakt Ribbentrop-Mołotow, bo granica niemiecko-sowiecka miała być na Wiśle, a tam Białorusinów na pewno nie ma.

Andrej Czarniakiewicz: Sowiecka propaganda przedwojenna stworzyła obraz Białorusi Zachodniej jako ziemi okupowanej przez Polskę. Po 17 września to pojęcie zniknęło, bo nie było potrzebne, a ostatecznie zniszczyło je oddanie Wilna Litwie. Paradoksalnie dziś Zachodnia Białoruś kojarzona jest z wpływami polskimi.

* * *

W spotkaniu w sali Konsulatu Generalnego RP w Grodnie uczestniczyło ponad sto osób, głównie młodzieży. Obecny był kierujący Konsulatem konsul Zbigniew Pruchniak, który – wraz z prezesem Fundacji Joachima Lelewela, która organizowała to wydarzenie – otworzył obrady. Zebrani obejrzeli film „Krew na bruku. Grodno 1939”.

O spotkaniu napisali:

http://znadniemna.pl/11978/polscy-i-bialoruscy-historycy-o-17-wrzesnia/

http://www.racyja.com/hramadstva/u-garodni-gistoryki-abmerkavali-padz/

P.K.

17 września. Zdjęcia tragicznych dni

Więcej o: 17 września. Zdjęcia tragicznych dni

Z okazji kolejnej rocznicy 17 września 1939 r. publikujemy kilka zdjęć, prezentujących tamte wydarzenia – rzecz jasna od strony sowieckiej. Polskich fotografii nie ma i trudno się dziwić… Prezentowane zdjęcia należą do tych mniej znanych i pochodzą z różnych, rosyjskich stron internetowych i trudno nam gwarantować, że wszystkie naprawdę dotyczą interesującego nas okresu. Zapewne jednak większość – tak. Pokazują, jak wyglądali agresorzy.

4 Dońska Dywizja Kozaków  Czołgi 4 Dońskiej Dywizji Kozaków w Polsce

ba6_30  Samochód pancerny BA-10, pod Grodnem (?)

post-1231243667 BT-7, być może w drodze do Lwowa

Płk Nikołaj Szatałow  Płk Nikołaj Szatałow z czołgistami

8fa0773b4fb6  Niemieccy i sowieccy sojusznicy (Brześć?)

Lviv_1939_Sov_Cavalry  Sowiecka defilada we Lwowie

images  Radość „wyzwolonych”

1024px-Stamp_USSR_1940_CPA_727  Znaczek wydany dla uczczenia „oswobodzenia Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”

 

Bój o Kodziowce we wrześniu 1939 roku

Kodziowce-tablica-Strazy-Mogil-Polskich-480x360

Tablica upamiętniająca bohaterów spod Kodziowiec. Źródło: kresy24.pl

 

Czesław Grzelak

Z wygasającą obroną Grodna (jaka miała miejsce w dniach 20-22 września 1939 roku) większość jego obrońców, wykorzystując, że wojska sowieckie nie zamknęły dróg odwrotu w kierunku północnym, wydostawała się z miasta maszerując na Grandzicze i Hożą, już od godzin południowych 21 września.

Większość pododdziałów dotarła do Hożej późnym wieczorem i nocą 21/22 września. Za wsią przez Niemen naprzeciwko wioski Plebańskie, funkcjonowała przeprawa promowa. Nieopodal był również bród.

Jako jedne z pierwszych przeprawiły się pułki Brygady Kawalerii Rezerwowej (BKRez.) „Wołkowysk” płk. Edmunda Helduta-Tarnasiewicza,  przy której znajdował się gen. bryg. w st. spocz. Wacław Przeździecki. Zajęły przydzielone na kwatery wioski i dwory w promieniu  6-7  km od Sopoćkiń, które stanowiły centralny punkt zgrupowania oddziałów wołkowyskich i grodzieńskich. W myśl założeń szefa Sztabu DOK III płk. Benedykta Chłusewicza ( realizował wytyczne gen. Olszyny-Wilczyńskiego, przebywającego również w tym rejonie) ze znajdujących się tutaj oraz napływających pododdziałów planowano zorganizować związek taktyczny o strukturze dywizji piechoty, co miało nastąpić              24 września, po przeniesieniu całości zgrupowania w rejon miasteczka Sejny.

W  Kodziowcach  rozlokował  się  101  pułk ułanów (puł.) mjr.  Stanisława Żukowskiego z BKRez. „Wołkowysk”.

Znajdująca się w Sokółce większością swych sił 2 Brygada Pancerna (2 BPanc.) płk. Aleksieja Kurkina (wkrótce awansowanego do stopnia kombriga) z Grupy Konno-Zmechanizowanej (GKZ – odpowiednik operacyjnego zgrupowania armijnego) Frontu Białoruskiego (FB) otrzymała 21 września około godziny 11.00 rozkaz dowódcy GKZ komkora Iwana Bołdina sformowania oddziału zbiorczego w składzie: batalion czołgów BT-7 – 34 czołgi i 3 samochody pancerne BA-10; batalion zmechanizowany w składzie dwóch kompanii zmechanizowanych (raczej zmotoryzowanych – C.G.), plutonu rozpoznawczego    (3 samochody pancerne BA-10); baterii dział przeciwpancernych (6 armat ppanc. 45 mm); plutonu przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Dołączono również 5 samochodów ciężarowych z amunicją (0,25 jednostki ognia), 3 cysterny z paliwem, warsztat remontowy typu A i samochód sanitarny. Ogółem 470 ludzi (w tym 53 oficerów) wyposażonych między innymi w 74 karabiny maszynowe i 23 radiostacje różnych typów.

Na dowódcę oddziału wyznaczono mjr. Czuwakina, a na komisarza – batalionowego komisarza Grigorienkę.

Oddział zbiorczy (działając w kierunku Sokółka–zachodni skraj Grodna–Sopoćkinie–Sejny–Suwałki–Augustów) miał zniszczyć polskie oddziały grupujące się w Lasach Augustowskich i opanować Suwałki oraz Augustów. Do wykonania zadania wyruszył         21 września o godzinie 15.00.

Podobny oddział zbiorczy ale z 27 BPanc. (pochodzącej również z GKZ) pod dowództwem mjr. Bogdanowa, w składzie 20 czołgów BT-7, jeden samochód pancerny BA-10 i batalion strzelecki na samochodach został również wysłany w kierunku Puszczy Augustowskiej w dniu następnym.

Kodziowce-55

Tymczasem oddział mjr. Czuwakina po dotarciu do wsi Bieliczany po krótkim odpoczynku prawdopodobnie się rozdzielił. Część oddziału przeszła groblą przez podmokłe łąki na wieś Sylwanowce i dalej na Kodziowce, a część na Kowniany i Sopoćkinie. Nie posiadając żadnej informacji o polskich jednostkach, oddział wdał się w walkę, licząc na przygniatającą przewagę w sprzęcie bojowym.

Po godz. 23 od strony m. Sylwanowce rozległy się strzały i pod ubezpieczenia polskie podjechały wozy sowieckie. Wywiązała się krótka walka. Część pojazdów uszkodzono, pozostałe się wycofały. Być może były to pojazdy szpicy czołowej oddziału mjr. Czuwakina.

Polskie patrole wyruszyły za wycofującym się przeciwnikiem i stwierdziły obecność broni pancernej w bliżej nie ustalonej liczbie. O wynikach rozpoznania powiadomiono dowódcę pułku, mjr. Żukowskiego, mającego swą kwaterę w folwarku Kodziowce.

Około godziny 1.30, gdy czuwających ułanów ogarniało coraz większe zmęczenie i senność, ruszyło siedem sowieckich czołgów, zaskakując w pierwszej chwili linie obronne ułanów. Przedarły się przez polskie ubezpieczenia i ruszyły przez wieś. Po ich przejściu nastąpiła chwila ciszy. Ciszy pozornej, obie strony bowiem przygotowywały się do walki.

Tymczasem patrol skierowany na rozpoznanie,  prawdopodobnie z 4 szwadronu          101 pułku ułanów, wykrył na wschód od wioski pododdział nieprzyjacielskiej piechoty, który zatrzymał się na postój bez wystawienia ubezpieczeń. Major Żukowski postanowił uderzyć na niego o godzinie 4.00 i niespodziewanym atakiem zniszczyć wroga całkowicie.

Atak zaskoczył nieprzyjaciela. Do jego likwidacji jednak nie doszło. W tym samym czasie Rosjanie rozpoczęli natarcie piechotą i czołgami na wioskę z kierunku zachodniego, wschodniego i północno-wschodniego. Było to uderzenie zaplanowane i zmasowane, mające przynieść rozbicie polskiego oddziału.

W wiosce rozpętało się piekło. Huk strzałów armatnich, ciągły jazgot broni maszynowej i gęsta palba karabinowa mieszały się z wybuchami granatów ręcznych, jękami rannych, kwikiem i rżeniem koni, kłusujących niejednokrotnie bez jeźdźców między zabudowaniami wioski i na jej przedpolu.

„Rajdujące” czołgi pozbawione osłony piechoty odciętej ogniem polskich żołnierzy, były kolejno niszczone bądź uszkadzane, głównie za pomocą butelek napełnionych benzyną lub naftą z prowizorycznym, podpalonym knotem w szyjce butelki.

Gdy w Kodziowcach trwała już walka, część czołgów oddziału mjr. Czuwakina, idąc z Bieliczan przez Szymkowce, Kowniany, dotarła 22 września około godziny 3.00 pod Sopoćkinie od strony wschodniej. Prawdopodobnie w Szymkowcach doszło do krótkiej walki ze słabymi dwoma szwadronami rtm. Ryszarda Wiszowatego, przez które czołgi się przedarły. Ten manewr spowodował, że znajdująca się w obronie na przedpolu Sopoćkiń (od strony Grodna) kompania por. Józefa Smereczyńskiego z baonu KOP Sejny mogła poczuć się zagrożona od tyłu i wycofała się z zajmowanych pozycji. Czołgi sowieckie weszły do Sopoćkiń i wdały się w walkę z odwodowymi pododdziałami baonu KOP Sejny, które po około godzinnej walce wycofały się z miasteczka. Czołgi w celu dodania sobie odwagi strzelały na oślep ze wszystkiego, co posiadały na uzbrojeniu, wzniecając liczne pożary. Rano KOP-owcy, powstrzymując nieprzyjaciela, wycofali się w kierunku Kanału Augustowskiego.

Powróćmy do boju w Kodziowcach.

Wraz z nastaniem poranka wyruszył na rozpoznanie zgodnie z rozkazem 3 szwadron por. Stanisława Dobrzańskiego. Po przejściu około pół kilometra – wspomina późniejszy ppor. [Antoni] Wróblewski – otrzymujemy ogień od czoła i z boków z broni ręcznej i maszynowej. Są zabici i ranni. Szwadron spiesza się i rozwija do akcji. Ciężko ranny zostaje dowódca pułku, który znajdował się obok szwadronu. Pułk obejmuje mjr [Stanisław] Siciński. Po linii idzie rozkaz do ataku. Porucznik Dobrzański podrywa szwadron i w tej chwili pada tuż koło mnie, ugodzony kulą rewolwerową w lewe oko. Szwadron obejmuje por. Gierycz. Walka trwa dalej. W pewnym momencie widzę łapę bolszewicką z wyciągniętym w moim kierunku rewolwerem. Oddaje do mnie strzał, ale chybił. Już jestem przy nim i szybko pomściłem śmierć mojego dowódcy szwadronu.

Tymczasem na horyzoncie pokazuje się nowa kolumna sowieckiej broni pancernej, która posuwa się w naszym kierunku. Nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się tej przeważającej wielokrotnie sile nieprzyjacielskiej. Następuje odwrót. Zabieramy ciało por. Dobrzańskiego, a ciężko rannego mjr. Żukowskiego zabiera wachm. Franciszek Mickiewicz i przekazuje napotkanej przypadkowo kolumnie samochodowej. Większość poległych musieliśmy zostawić na polu walki, rannych oddaliśmy pod opiekę ludności cywilnej, nie mając dla nich żadnych środków transportowych.

Gen. Wacław Przeździecki, zdecydował rano 22 września skoncentrować podległe mu jednostki w rejonie północno-zachodnich Sopoćkiń, by następnie całością sił przebijać się ku granicy litewskiej przez tereny jeszcze słabo nasycone oddziałami Armii Czerwonej.

101 puł. kończył kilkugodzinną walkę w Kodziowcach. Po godzinie 8.00 odparł ostatni atak sowieckiej piechoty wspartej czołgami. Na przedpolach i w samej wsi dopalały się wraki czołgów, leżały trupy koni i ludzi. Próby podpalenia przez czerwonoarmistów zabudowań wioski za pomocą pocisków zapalających nie przyniosły rezultatów z powodu bardzo dużego nawilgocenia zewnętrznych części budynków i padającego całą noc lekkiego deszczu.

Pułk nie został jednak rozbity, chociaż 2 i 3 szwadron straciły prawie połowę ludzi w poległych i rannych oraz blisko 70% koni. Nieco lepiej sytuacja się przedstawiała w pozostałych pododdziałach pułku, chociaż i tam straty były niemałe. Na polu bitwy padł między innymi dowódca szwadronu karabinów maszynowych rtm. Apoloniusz Ścisłowski  i dowódca 3 szwadronu por. Stanisław Dobrzański. Zginął również pochodzący z niedalekich Kalet kpr. Gardejko. Ciężko ranny dowódca pułku mjr Stanisław Żukowski zmarł w drodze do szpitala już na ziemi litewskiej. Pochowano go w Olicie w asyście pododdziału 2 puł. Armii Litewskiej, pośmiertnie odznaczając Krzyżem Orderu Virtuti Militari V kl.

Oddział mjr. Czuwakina poniósł również dotkliwe straty. Według źródeł sowieckich wyniosły one: 4 czołgi, 3 samochody, 11 zabitych i 14 rannych. Oceniono również, że rozgromiono około trzech kompanii Polaków, zabito dużo oficerów i jednego generała o nazwisku Wilczyński. Do niewoli wzięto 60 ludzi. Nie podano liczby uszkodzonych wozów bojowych, żeby nie powiększać strat.  Liczono na ich wyremontowanie, co nie zawsze się udawało. Dlatego też ocena gen. Przeździeckiego, że w rejonie Sopoćkiń wyeliminowano     22 wozy bojowe (w tym 17 przez 101 puł.) jest prawdopodobna.

Gdy pododdziały polskie wycofywały się z rejonu Sopoćkiń, w pobliskim Teolinie pozostał gen. Józef Olszyna-Wilczyński. Był niemym świadkiem toczących się wydarzeń; przybity i załamany. Tragiczna postać września, choć był to przecież mężny żołnierz                I Brygady Legionów i wojny polsko-rosyjskiej 1920 r.

Generał zwlekał do ostatniej chwili z wyjazdem z Teolina, jakby rzeczywiście nie chciał ocalenia, czekał śmierci. Gdy ruszyli, nie było już w pobliżu żadnych polskich oddziałów. Jechaliśmy może pięć minut – wspomina żona Generała, Alfreda Wilczyńska – gdy zamajaczyły przed nami dwa czołgi sowieckie. Posypały się strzały karabinowe z tyłu i z przodu. Odwrotu nie było [] obskoczyli nas żołnierze sowieccy [] dwaj komisarze zaczęli nas rewidować.

Po zrewidowaniu generała i jego adiutanta kpt. art. Mieczysława Strzemeskiego, odprowadzono ich do czołgów, a Alfredę Wilczyńską zamknięto w stodole. Po kilku minutach zagrały krótkimi seriami karabiny maszynowe i czołgi odjechały. Oczom Alfredy Wilczyńskiej ukazały się dwa zmasakrowane przez kule ciała. Odnotujmy, że stało się to w malutkiej miejscowości Góra Koliszówka, blisko Sopoćkiń, a sprawcą tej masakry był batalionowy komisarz Grigorienko[1] (czy sam strzelał, czy wydał rozkaz, nie wiadomo). Sowieci próbowali w niektórych dokumentach tuszować ten mord, sugerując, że gen. Olszyna-Wilczyński zginął w walce bądź że został rozstrzelany podczas zaciętego ataku polskich wojsk.

Bój pod Kodziowcami należy do jednego z większych, który stoczyli polscy ułani z regularnym, doborowym oddziałem Armii Czerwonej. Nie był bojem zwycięskim w pełnym tego słowa znaczeniu, bo przecież nie rozbito zupełnie nacierającego oddziału sowieckiego. Zadano jedynie duże straty i nie pozwolono mu na realizację  zadań taktycznych. Nie był na pewno bojem przegranym, gdyż pułk opuścił swe stanowiska bojowe nie w wyniku przegranej walki, ale na rozkaz wyższego przełożonego. Zachował zdolność bojową, co prawda przy znacznie uszczuplonym stanie i niewielkich ilościach amunicji, z uzupełnieniem której były poważne kłopoty. Był to w historii tego rezerwowego pułku ułanów pierwszy tak krwawy i wyczerpujący bój, gdzie przeciw pancerzom czołgów ułani mogli zastosować jedyną prymitywną broń przeciwpancerną, jaką były butelki z benzyną lub naftą.

Zadanie osłony Zgrupowania Kawalerii gen. Przeździeckiego wypełnili z nadwyżką, dając generałowi czas na podjęcie decyzji, na uratowanie przed rozbiciem jednostek zgrupowania, na ocalenie od śmierci i niewoli wielu kolegów.

Syn rotmistrza Apoloniusza Ścisłowskiego, Włodzimierz Ścisłowski (mieszkający po wojnie w Poznaniu) zadedykował ojcu wiersz nawiązujący do tej bitwy, pod znamiennym tytułem: Zostały tylko ślady podków, który został również wylansowany jako przebój na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu w latach 70-tych XX w.

 

Gdzie jesteście ułani

i ten konik bułany,

i ten siwy, ten kary jak noc?

Gdzie taczanki pomknęły,

szlakiem jakich kolein

ruszył szwadron do boju się rwąc?

Zostały tylko ślady podków,

po szable już nie sięgnie dłoń,

i tylko w piersi, tylko w środku

jest żal, że już nie zarży koń.

Zostały tylko ślady podków,

ułański patrol w lesie znikł,

drżą jeszcze wierzb gałęzie wiotkie,

lecz jeźdźców nie odnajdzie nikt.

Hej, hej ułani, malowane dzieci,

oddaliście Polsce swą młodość i krew!

Dziewczyna za wami chyba nie poleci,

rozpłynął się w chmurach wasz bojowy śpiew.

Zostały tylko ślady podków,

lecz gdzie są konie, któż to wie?

Wśród wiejskich sadów i opłotków

brzmi echo trąbki jak we śnie.

Zostały tylko ślady podków,

gdzie leśnych duktów sypki piach,

zostały tylko ślady podków

                        i żywa pamięć o tych dniach.

Tumult szarży już ucichł,

ilu chłopców nie wróci,

tylko sztandar pokłonił się im.

Koń smutny gdzieś pobiegł,

Krzyżyk stanął na grobie,

Wiatr wrześniowy rozgonił już dym.

Zostały tylko ślady podków… 

*

Po walkach w rejonie Sopoćkiń i Kodziowiec oddziały polskie zaczęły się wycofywać w kierunku północnym za Kanał Augustowski i rzekę Czarna Hańcza, gdzie doszło jeszcze do walk, między innymi z pododdziałami 77 pułku kawalerii 4 Dywizji Kawalerii pod Wólką Rządową i Kaletami.

24 i 25 września sformowane doraźnie niewielkie oddziały sowieckie (przeważnie kilka czołgów, jedna–dwie kompanie strzeleckie oraz pluton cekaemów) prowadziły oczyszczanie rejonu Sejn, Suwałk, Augustowa z drobnych pododdziałków polskich wojsk, które jeszcze nie były zdecydowane na przejście granicy z Litwą. Dopiero nacisk sowieckich pododdziałów manewrujących gęsto wzdłuż granicy z Litwą, zmusił poszczególne grupy polskich żołnierzy do przekroczenia granicy. Nie wszystkich. Jedni zdecydowali przedzierać się w swoje rodzinne strony, inni szukać walczących jeszcze polskich wojsk. Między innymi resztki      102 pułku ułanów rezerwowych 23 września późnym wieczorem przekroczyły granicę, w kraju pozostali: por. Feliks Karpiński oraz późniejsi sławni Hubalczycy –  rtm. Stanisław Sołtykiewicz; plutonowi  Romuald  Rodziewicz i Józef Alicki. Po rozwiązaniu 110 pułku ułanów rezerwowych w rejonie Kolna, mjr Henryk Dobrzański  na czele kilkudziesięciu ułanów dotarł na Kielecczyznę, gdzie jako „Hubal” walczył do wiosny 1940 r.

Zwarte grupy żołnierzy polskich przekraczały granicę litewską jeszcze w ciągu kilku następnych dni, zanim oddziały sowieckie zaciągnęły gęstą sieć granicznych posterunków. Jako jedne z ostatnich większych grup żołnierskich 26 września granicę litewską przekroczyły resztki szwadronów rtm. Ryszarda Wiszowatego.

Idea organizacji polskiego związku taktycznego o strukturze dywizji piechoty w tym rejonie poniosła fiasko ze względu na zbyt liczne i dobrze wyposażone siły sowieckie.

 

Znacznie szerzej tematyka powyższa odzwierciedlona jest w książce autorskiej pt: Kresy w czerwieni 1939, edytorsko opracowanej przez Oficynę Wydawniczą RYTM, oraz Kresy w ogniu – Wydawnictwo BELLONA.

[1] Rossijskij Gossudarstwiennyj Wojennyj Archiv, 3358-36-9, k. 118–119. W  czasie odwrotu czerwcowego  1941 r. Grigorienko odłączył się od swojego oddziału, wszedł do wody pod mostem na Berezynie, zamaskował się liśćmi i trawą i zaczął ostrzeliwać funkcjonariuszy NKWD, uważając ich za przebranych szpiegów niemieckich, sprytnie wykorzystując naloty lotnicze jako osłonę. Gdy go odkryto, walczył zaciekle, dopóki nie został zastrzelony.

Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Wilno – Grodno – Kodziowce 1939 w relacjach

Bez daty i miejsca sporządzenia. Relacja Kazimierza Bolińskiego o wydarzeniach w Wilnie we wrześniu 1939 roku.

Rossa2 Warta na Rossie. Fot. Internet

 Wraz z grupą kolegów, mieszkańców dzielnicy Rossa, trafiłem do plutonu wartowniczego, który zmienił żołnierzy liniowych do pełnienia warty honorowej przy grobie Serca Komendanta na cmentarzu wojskowym – mauzoleum Rossa.

Plutonem dowodzili kpt. Bohatyrewicz, z dzielnicowej komendy „Strzelca” oraz sierżant Harciarek.

Otrzymaliśmy za duże mundury, a nawet hełmy i stare, długie francuskie karabiny „Berthiery”, a do nich aż… po pięć sztuk ostrych nabojów.

Oprócz warty honorowej patrolowaliśmy okoliczne ulice, legitymując kręcących się wszędzie uchodźców z Polski centralnej, którzy masowo zjechali do Wilna po apelu radiowym płk. Umiastowskiego, nakazującego ewakuację mężczyzn zdolnych do noszenia broni na wschód. Była wówczas szpiegomania. Ci przybysze inaczej mówili niż my, byli nawet inaczej ubrani. Stąd prawie każdy wydawał się nam „wilniukom”, podejrzanym dywersantem.

[…] Co godzina przez okrągłą dobę zmienialiśmy się na warcie honorowej przy płycie z Sercem. Patrolowania po mieście było już mniej.

Aż nastał pamiętny 17 września. Nasz dowódca zwołał wszystkich do kancelarii, a tam z głośnika naszego radia marki „Elektrit” dobiegały niewiarygodne komunikaty o rewolucji w Niemczech, o samobójstwie Hitlera, o bombardowaniu Berlina. Niestety, za tymi radosnymi komunikatami nadana wiadomość zmroziła nas wszystkich, chociaż jeszcze jej grozy nie docenialiśmy. Komunikat głosił:

– Dziś o świcie Armia Sowiecka przekroczyła granicę. Jak donoszą z posterunków, bolszewicy osiągnęli już starą linię demarkacyjną z 1920 r. Nieznane są ich zamiary…

Nasz kapitan złapał za telefon. Ulicą Rossa w kierunku wschodnim zmierzały już nasze oddziały wojskowe.

Pod wartownię podjechała wojskowa ciężarówka, z której kazano nam wyładować prowiant, tornistry, chlebaki i skrzynki z amunicją. Czwórce strzelców z naszego oddziałku przyszło jechać z powrotem do koszar 85 pułku piechoty w Nowej Wilejce. Trafiłem do tej czwórki. U wylotu miasta okopywano działa. Budowano już barykady.

W koszarach wydawano amunicję dla nielicznych żołnierzy. Zostawiliśmy tam prowiant. Jeszcze potem jazda, jak się okazało, do gotowej barykady z okopaną armatą przy Szkole Powszechnej nr 16 przy ul. Beliny.

Po powrocie do wartowni zastaliśmy tam kilku oficerów z płk. Stanisławem Bobiatyńskim z komendy Obszaru Warownego „Wilno”. Zebrano nas wszystkich w salce muzeum darów od różnych delegacji dla uczczenia pamięci wodza Polski. Pułkownik Bobiatyński zwrócił się do nas z zapytaniem:

– Kto z was zna dobrze cmentarz?

Wszyscy byliśmy z tej dzielnicy. Wówczas zdjął krzyż ze ściany i wyciągnął z kabury pistolet.

– Złożycie teraz przysięgę żołnierską na tajemnicę wojskową najwyższej wagi.

Pamiętam, że ciarki przeszły chyba nie tylko mnie z ważności chwili. Zwrócił się też do mnie przez „wy”, jak do prawdziwego żołnierza, może raczej dlatego, że mnie przypomniał sobie jako syna legionisty, bo deklamowałem wierszyki z okazji przyjazdów Komendanta do Wilna i innych spotkań Polskiego Związku Obrońców Ojczyzny, fotografowanych zwykle  przez legionistę Siemaszkę.

– Znacie dobrze cmentarz? – spytał pułkownik.

– Tak – odparłem. – Tu obok mieszkamy, to było miejsce naszych zabaw.

– Musimy dobrze ukryć ważne dokumenty.

– Najlepiej zapakować je do trumien i wsadzić pomiędzy inne, w dużym rodzinnym grobowcu – poradziłem.

– Zgoda, to dobry pomysł – powiedział Bobiatyński.

Udaliśmy się do proponowanego grobowca, a późnym wieczorem, zaprzysiężeni, zawieźli dwie ciężkie trumny wyładowane z ciężarówki cmentarną „kałamaszką”, tj. wózkiem do wożenia trumien do miejsca ukrycia.

Rano 18 września pojawiły się nad cmentarzem dziesiątki polskich samolotów, chyba po to, aby oddać hołd Sercu Komendanta. „Pewuesy” i „erwudziaki” przelatywały tak nisko, że obcinały gałęzie wysokich drzew starego cmentarza. Jak się później dowiedziałem były to samoloty z 5 pułku lotniczego z Lidy i innych jednostek. Potem 82 maszyny – szkolne i sportowe – wylądowały w łotewskim Dyneburgu. Były w tej liczbie trzy bojowe „Karasie” oraz kilka „Lockhedów” z łotewskich linii pasażerskich.

Po południu pojawili się w mauzoleum oficerowie i podchorążowie w hełmach, z erkaemami, w pełnym rynsztunku. Był to oddziałek Legii Oficerskiej, przyszli tutaj z żołnierskiego obowiązku. Przecież zaraz mieli podjąć nierówną walkę w obronie ukochanego miasta Komendanta. To był jakby meldunek.

Kapitan Bohatyrewicz odczytał nam głośno artykuł wstępny Stanisława Cata-Mackiewicza z ostatniego, jak się okazało, 237 numeru dziennika „Słowo”, znanego w całej Polsce:

„W dniu wczorajszym, w niedzielę 17 września, wojska sowieckie przekroczyły granicę […] Nie wiemy, jakie stanowisko zajmie rząd litewski […] Wilno będzie się bronić […] Możemy być pewni ostatecznego zwycięstwa […] Boże, dopomóż w słusznej walce i zmiłuj się nad Wilnem”.

Późnym wieczorem z daleka ze wschodu słychać było wystrzały armatnie. A tu panowała cisza. Przybył goniec na rowerze. Rozprowadzający wartę sierżant Harciarek pomaszerował ze mną i Jasiem Turkiem na kolejną zmianę. Niedługo trwaliśmy na tej ostatniej warcie honorowej przy Sercu Komendanta. Kapitan Bohatyrewicz stanął przed płytą wraz z całą wyprężoną na baczność drużyną i zakomenderował:

– Ostatnia warta honorowa przy grobie serca marszałka Piłsudskiego i jego matki, do szeregu wstąp!

Wybijając takt, zajęliśmy miejsce w dwuszeregu.

– W prawo zwrot, do wartowni marsz! – padła komenda.

Był już rozkaz zbiórki dla całej kompanii PW w gmachu gimnazjum litewskiego przy ul. Dąbrowskiego. To był kawał drogi przez całe rzęsiście oświetlone miasto. Chwila zadum przed kaplicą z obrazem patronki Wilna, Matki Boskiej Ostrobramskiej, skąd dochodziły dźwięki hymnu Pod Twoją Obronę. Jeszcze spojrzenie na gmach swojej starej budy, gimnazjum Zapaśnika nad kinem „Casino”. Z megafonów ulicznych dochodziły dzwięki marsza legionowego. Słychać było słowa prezydenta miasta, zawiadamiającego, iż Wilno bronione nie będzie. Wojsko wycofuje się na Litwę.

Wreszcie dobiegamy do gimnazjum. Tu z wozów taborowych wyfasowaliśmy nowiutkie karabiny, bagnety i po 80 nabojów do ładownic. Harcerki z pogotowia dokarmiły chłopaków i pocieszały jak mogły. Oni chcą maszerować dalej, do aliantów, do walki.

Wreszcie sformowana kompania młodzików ruszyła przez barykady Mostu Zielonego, aby w strugach ulewnego deszczu pomaszerować ulicą Wiłkomirską w kierunku Mejszagoły. Szły też inne jednostki, jechały tabory, czasem taczanka lub zaprzęg z armatą.

Po forsownym marszu o świcie przerwa w Mejszagole. Miejscowa ludność dokarmiała chłopaków mlekiem i chlebem.

Twarze mężczyzn i kobiet pogrążone w smutku. Bohatyrewicz nakazał zbiórkę.

– Kompania śpiewa – krzyknął.

I jakby na przekór zarządzeniu losu, na przekór klęsce popłynęła w niebo z młodych piersi stara pieśń żołnierzy-tułaczy: Hej strzelcy wraz. Pod samą granicą, w zagajniku, jeszcze raz odprawa kompanii. Już ostatnia.

– Żołnierze, strzelcy – mówił do nas kapitan. – Teraz decyzja należy już do każdego. Przekroczyć granicę i dalej próbować dostać się do aliantów czy tutaj pozostać i wracać do domu. Niech wystąpią ci, którzy chcą przekroczyć granicę.

Większość wystąpiła. Bohatyrewicz nakazał czekać na kilku maruderów. Zmęczony przysnąłem w ciepłych promieniach wrześniowego słońca. Zostałem obudzony przez młodego podchorążego.

– Wy zostajecie? – zapytał. Zaskoczony patrzyłem na parokonną bryczkę i ładną dziewczynę – towarzyszkę podchorążego.

– Sam nie wiem – odparłem. Podchorąży wręczył mi dwa pistolety „Vis”.

– To tak na wszelki wypadek – powiedział – bo Litwini rewidują, jak słychać, tylko szarże.

Maruderów nie było. Nagle pojawił się na pustym trakcie duży kabriolet pełen oficerów. Zawołano mnie.

– Musicie jechać z nami. Z tyłu widać czołgi sowieckie. Litwini zaraz mogą zamknąć granicę.

Jeden z pułkowników oddalił się do krzaków. Po chwili rozległ się huk wystrzału. Inni tam pobiegli. Zaraz wrócili. Któryś wykrzyknął:

– Aleksandrowicz strzelił sobie w usta…

Granicę przejechałem na stopniach samochodu. Żołnierze litewscy zajmowali pozycje w rowach strzeleckich. Widoczne były gniazda karabinów maszynowych. Rzuciłem karabin, ładownicę i bagnet na stertę. Czekały już ciapowate, wielkie, ciężarowe fordy. Po krótkiej jeździe zawieziono nas do budynku szkolnego w powiatowym mieście Ukmerge – Wiłkomierz. Były już tam setki podoficerów i szeregowych, bo oficerów oddzielono.

***

plakat sowiecki Propagandowy plakat sowiecki

1989 r., październik 24. Warszawa. Relacja Mieczysława Wołodźki o jego udziale w obronie Grodna

Pracowałem na poczcie w Landwarowie koło Wilna, w systemie dyżurów. Rano 19 września przyszli inni koledzy, mnie zwolniono do domu. Idąc zaszedłem na dworzec w Landwarowie. Było tam dużo wojska, stały pociągi i jakoś tak nawiązałem kontakt z oficerami. Zapytałem, czy nie można byłoby wstąpić do wojska na ochotnika.

Oficerowie powiedzieli: „Proszę bardzo, niech pan jedzie. Sami nie wiemy, dokąd jedziemy”. I chyba o godzinie 10 pociąg wyruszył w stronę Grodna. Rzeczywiście, zabrałem się z wojskowymi i jeszcze pociąg wolno jechał, kiedy zobaczyłem kolegę, Michała Stankiewicza. Krzyknąłem” „Mićka…” i on wskoczył do tego samego wagonu – to były wagony towarowe, pociąg jechał jeszcze wolno – i jechaliśmy razem przez całą drogę. Rozmawialiśmy z wojskowymi na wszystkie tematy. Nikt nie był zorientowany, jak wygląda sytuacja.

Jak dojechaliśmy do Grodna, to była godzina 3-4 po południu. Tam zaczęliśmy wyładowywać się z wagonów i jeden z oficerów mówi: „O, tam jest pułkownik, niech pan zgłosi się do niego”.

W pociągu, którym przyjechałem, było około pięciuset, sześciuset żołnierzy. Więc zgłosiłem się i proszę, żeby przyjął mnie do wojska na ochotnika. Byłem w mundurze pocztowym, a mundur ten przed wojną wyglądał mniej więcej jak mundur oficerski dzisiaj.

Byłem młody, miałem mundur dopasowany, więc pułkownik kazał mi stawać do szeregu.

Mówię: „Panie pułkowniku, ale tu jest jeszcze mój kolega”. Odpowiada: „Proszę, stawajcie na koniec”. Nie pamiętam w tej chwili, jak się do mnie zwracał, czy „pan”, czy „wy”. Przyszliśmy do koszar. Tam ustawiliśmy się w dwuszeregu: oficerowie wystąp, podoficerowie wystąp. Z tego wniosek, że to było chyba wojsko zbierane, nie był to jednolity, określony pułk. Zaczęli występować i później pułkownik szedł w szeregu, zatrzymał się przy mnie i zapytał, dlaczego nie występuję. Odpowiedziałem, że nie jestem podoficerem. „PW macie?”. „Tak jest. „Wystąp”. Później zaczęli liczyć po kolei i z tego wniosek, że nie było to wojsko jednolite. Odliczali po osiemnastu żołnierzy i przydzielali podoficera. Ja też dostałem tych osiemnastu. W wojsku nie byłem, nie wiedziałem, co z tym zrobić […]

Później był rozkaz, żeby spisać swoich żołnierzy, więc zrobiłem tę listę. Później każdy musiał domundurować się, dozbroić i tak dalej. Przeważnie wszyscy mieli ubranie, ja też nie zmieniałem swojego, ale na przykład kolega Stankiewicz dopasował sobie mundur. Później dostaliśmy karabiny, takie długie z pierwszej wojny światowej. Kto nie miał butów, to mógł sobie dopasować, dostawaliśmy bagnety i w końcu przeznaczyli nam miejsce do spania w koszarach. W nocy, o godzinie 4, może 5 obudził mnie jakiś żołnierz i powiedział, że mam się zgłosić do dowódcy, do kapitana.

Przyszedłem, zameldowałem się. Spytał mnie, co ja tu robię! Odpowiedziałem, że pułkownik przyjął mnie na ochotnika. Pyta mnie skąd jestem? Odpowiedziałem, że z Landwarowa. Gdzie pan pracował? Mówię, że pracowałem i jeszcze jestem pracownikiem urzędu pocztowego w Landwarowie. Zaczął pytać, jak długo pracuję? Pracowałem wtedy już chyba rok i trzy czy cztery miesiące. Powiedział w końcu, że będę jego zaufanym człowiekiem, że dostanę jego torbę…

…i że mam pilnować tej torby i tych map. Później była już pobudka, znów zbiórka, śniadanie, zaczęli dzielić konserwy, chleb i po jakimś czasie zaczęli tworzyć drużyny szturmowe.

Było to 20 września, rano. Zaczęli tworzyć te drużyny szturmowe, więc się do nich zgłosiłem. Zabrali mi moją drużynę, a przydzielili żołnierzy, którzy zgłosili się do drużyny szturmowej.

Przegrupowaliśmy się, a po pewnym momencie strzały z cekaemów, karabinów… Wszyscy, którzy stali na dziedzińcu [placu alarmowym] rzucili się do koszar, a ja, ze strachu – ponieważ pierwszy raz mnie to zaskoczyło – nie mogłem, po prostu nogi mi odmówiły posłuszeństwa i tak jak stałem, zacząłem powoli iść i być może to zrobiło wrażenie, że się nie boję, czy coś takiego, trudno mi powiedzieć. W każdym razie, kiedy doszedłem do koszar i wchodziłem do nich, za mną wyleciały drużyny szturmowe. Wyskoczył też ten kapitan i krzyknął do mnie, więc pobiegłem za nim z grupą 30-40 osób. Nie była to jakaś konkretna drużyna, tylko ogólnie drużyny szturmowe. Nie wiedzieliśmy w ogóle, kto napadł, z kim mamy walczyć. Doszliśmy do szkoły, była to szkoła rzemieślnicza, zawodowa.

Dobiegliśmy tam w pełnym rynsztunku, padł rozkaz: „Zostawić wszystko, wziąć tylko karabiny i granaty, i znów za mną!” Przebiegliśmy przez jakiś nieduży park i tam się palił czołg. Nikogo przy nim nie było. Przebiegliśmy koło niego i dalej nie wiedzieliśmy, kto to jest: Niemcy czy Ruscy.

Dobiegliśmy do rogu ulicy i natknęliśmy się na czołg, który prowadził ogień na wprost z karabinu maszynowego i armaty. I znowu to samo: żołnierze zaczęli uciekać, a ja tylko przebiegłem przez ulicę i nawet chciałem dostać się do domu, ale drzwi były zamknięte, a on jak walił to walił w szyby. W pewnym momencie przestał strzelać, być może coś mu się popsuło. Więc my zza rogu do niego strzelaliśmy i rzucaliśmy granaty. W pewnym momencie otworzyła się klapa, wyskoczył jeden z żołnierzy, ale w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, kto to jest. Jak strzelaliśmy do czołgu ze wszystkich stron, ten żołnierz dostał pocisk w twarz. Wydostał się z czołgu i upadł. Podbiegliśmy do niego, a on mówi: „Towariszczy, nie zabijajcie mnie”. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że są to bolszewicy.

Przyłączyli się do nas uczniowie, robotnicy, nieśli amunicję, pomagali nam… To była cała grupa, tak, że wojsko jako wojsko już przestało być, tyle tylko, że w tej grupie byli i żołnierze i uczniowie. Dobiegliśmy do tego bolszewika i ktoś z robotników zaczął mu przeszukiwać kieszenie i znalazł jakąś legitymację. Przeczytał i krzyczy: „Słuchajcie! To taki nie taki, to Żyd. W tym i w tym roku uciekł do Rosji”. Był on w stopniu lejtnanta. Jakiś żołnierz-lotnik skoczył do niego z karabinem, chyba chciał go dobić – trudno mi w tej chwili powiedzieć – w każdym razie zasłoniłem mu drogę, bo byłem w harcerstwie: jak dobijać rannego? To było nie do pomyślenia. Ja i jakiś jeszcze żołnierz wzięliśmy go na karabiny i chcieliśmy wnieść do bramy na tej ulicy. Zobaczyliśmy tam trzy osoby przez niego zabite. Jak strzelał z armatki i z cekaemu, to w bramie stali ludzie. Pocisk uderzył w tę bramę żelazną, zabijając kobietę i dwóch mężczyzn, czy odwrotnie – nie pamiętam. Rzuciliśmy go tam.

Znów się potworzyły grupy. Jedna część została przy tym czołgu, my pobiegliśmy w stronę koszar. Patrzymy – stoi beczka z benzyną, którą nalewają do butelek. Dzieciaki przynoszą butelki z różnych stron, a harcerki, czy ktoś, nalewają benzynę i tam spotkałem znów Mićkę Stankiewicza. Nabraliśmy tych butelek benzyny do wiadra i pobiegliśmy. Nad samym Niemnem, zaraz przy koszarach znów stał czołg. Też strzelał do nas i też nie mógł ruszyć, bo jedna z jego gąsienic buksowała. Odkręcił się frontem do nas i też strzelał z armatki i cekaemu. A przed nim, chyba ze dwadzieścia kilka metrów były wykopane okopy, w których my byliśmy z tą benzyną.

W tym czasie zaczął krążyć samolot, kukuruźnik. Nie rzucał bomb, tylko krążył. Po drugiej stronie rzeki szła jakaś tyraliera, w zielonych mundurach. I nie wiadomo, czy to byli nasi…

Oni byli może jakieś dwieście metrów od rzeki, także odległość między nami było do czterystu metrów. W mojej drużynie był podchorąży bez stopnia, [Brunon] Hlebowicz, i on krzyknął: „Nie strzelać, przerwać ogień!” Dostał się do Niemna, wziął jakąś łódkę i płynął na drugą stronę. Kiedy dopłynął do połowy rzeki, odwrócił się i krzyknął: „Strzelać, bolszewicy!” Z naszej strony poszedł gęsty ogień, szczerbiąc szeregi bolszewickiej tyraliery, która zaległa po drugiej stronie Niemna. Zajęliśmy się stojącym nieopodal czołgiem.

Jakiś major skoczył ku niemu, wdrapał się na czołg i karabinem skręcił mu jego cekaem. I w tym czasie ja z Mićkiem z butelkami z benzyną dobiegliśmy do czołgu, rzuciliśmy jedną czy dwie butelki i czołg się zaczął palić. Zrobiło nam się go szkoda, bo to czołg zdobyty i zaczęliśmy go gasić.

Ktoś odczepił łom od czołgui starał się podważyć klapę u góry. W pewnym momencie klapa się otworzyła, czołgista strzelił z pistoletu i trafił majora w piersi. Major upadł, a żołnierze rzucili granaty do środka.

[…] Na noc zajmowaliśmy obronę nad Niemnem w pobliżu mostu kolejowego, prowadząc wymianę ognia z placówkami bolszewickimi z drugiej strony rzeki. Nad ranem 21 września otrzymałem od kapitana [być może kpt. Korzon] rozkaz aby wziąć dwóch żołnierzy i pójść na zwiad na drugą stronę mostu a raczej wiaduktu kolejowego w stronę cmentarza. Rzeczywiście, podeszliśmy pod sam cmentarz. Jak on daleko był od kolei? Może pół kilometra, nie więcej. Słyszeliśmy, jak bolszewicy rozmawiają, kopią rowy czy coś takiego, bo słychać było odgłos łopaty.  Zaraz też usłyszeliśmy, że idą żołnierze od strony miasta. Podaliśmy hasło, usłyszeliśmy odzew; przybyły powiedział, że mam się wycofać i zameldować o wynikach rozpoznania.

Wycofaliśmy się normalnym krokiem, w pewnym momencie usłyszeliśmy jakiś ruch za nami. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że patrol, który nas wymienił biegnie w naszą stronę. Zaczęło już świtać, więc też zaczęliśmy biec. Wpadliśmy do okopów. Byli tutaj już nasi żołnierze, były erkaemy, cekaem… Kapitana już nie zobaczyłem…

W tych okopach byliśmy gdzieś tak do godziny 1, może 2 [po południu]… Bolszewików nie puściliśmy, bo jak atakowali, to dostali ogień z karabinów i rozsypali się za torem kolejowym i dalej nie poszli. Później, z drugiej strony patrzymy, jakiś ruch. Biegły kobiety, mężczyźni, a zza rogu wyjechała tankietka i strzelała w nasze okopy. Sierżant dostał w lewe kolano. Upadł, wezwaliśmy sanitariuszy, oni przyszli i go nieśli. Ja szedłem na przodzie i rozwalałem płoty do szpitala. Szpital był niedaleko i przez ogrody do niego doszliśmy. W szpitalu był popłoch, było bardzo nieprzyjemnie, bo niektórzy nasi żołnierze zrzucali już mundury, niektórzy już mieli ubrania cywilne, niektórzy zrywali orzełki. Kiedy mnie zobaczyli, to zaczęli się trochę chować i zrobiło mi się nieprzyjemnie, bo nie dopuszczałem myśli o ucieczce. Udałem, że tego wszystkiego nie widzę i wróciłem do okopów. Później ta tankietka wycofała się. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że nie ma innych żołnierzy, więc też zaczęliśmy cofać się do koszar. Pod koszarami już nie było tej armatki, która jeszcze wczoraj tam była i jakaś tankietka tam stała, unieruchomiona. Po drugiej stronie leżał zabity żołnierz. Był w ruskim płaszczu, a ci w czołgach byli w czarnych kombinezonach.

Wpadliśmy do koszar. Było tam dużo żołnierzy, każdy z nas dostał na każdym piętrze – koszary były chyba dwupiętrowe, może trzypiętrowe, w tej chwili nie pamiętam – w każdym razie na jednym z pięter dostałem jedną stronę koszar jako dowódca i obstawiliśmy okna prowadząc ogień z erkaemów, cekaemów i karabinów. Widoczność mieliśmy dobrą na dużą odległość.

W pewnym momencie (wołali na mnie panie komendancie, ponieważ byłem bez stopnia) ktoś mówi: „Panie komendancie, do czołgu jest przywiązany sztubak. Co robić?” Dzisiaj nie wiem co bym zrobił…

[…] On siedział na czołgu z przodu. Czy był przywiązany, nie potrafię dziś powiedzieć. Odległość wynosiła około trzystu metrów.

Może to był jakiś Żydziak, może ktoś inny, może prowadził ich na ochotnika – trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie, jak mi zameldowali, przez lornetkę zobaczyłem, że rzeczywiście siedzi na czołgu. Dałem rozkaz: „Ognia” i wszyscy zaczęli strzelać. Czołg się zatrzymał i wycofał. Prawdopodobnie ten uczeń – sztubak, jak to się kiedyś mówiło – jednak przeżył, bo poznałem tutaj żonę mojego kolegi z Grodna. Zaczęliśmy kiedyś rozmawiać na ten temat. Odpowiedziała mi: „A wie pan, on jednak został przy życiu”.

Zaczęło już ciemnieć, nadchodził wieczór, czołgi już jeździły po ulicach, reflektory, paliły się światła i ten sam Hlebowicz… zgłosił się do dowódcy i mówi: „Panie kapitanie, niestety, sprawę mamy przegraną. Jedno nas może uratować: musimy wydostać się z Grodna. Podejmuję się wyprowadzić, ponieważ znam dobrze Grodno”.

W tych koszarach było nas ponad trzysta osób. Hlebowicz powiedział, że wszystkich, to się chyba nie da wyprowadzić. Dzisiaj, z perspektywy lat nie bardzo mi się to podoba, bo powiedział, że trzeba żołnierzom ogłosić, iż jest specjalne zadanie i kto się zgłosi na ochotnika. Wróciliśmy do swoich grup i zawiadomiliśmy, że jest zadanie specjalne, nie wiem jakie, w każdym razie potrzeba ochotników. Zaczęli się zgłaszać i z całego budynku zgłosiło się dziewięćdziesiąt sześć osób.

Wtedy zebrali nas w jednym pokoju, kazali zabrać tylko granaty, karabiny, buty zdjąć. Byliśmy na piętrze, była tam przybudówka i w tej przybudówce była kuchnia. Wyjść od frontu już nie było można, bo ulice były opanowane przez bolszewików i przez okno wyskoczyliśmy na tę przybudówkę i z przybudówki na ziemię. Hlebowicz prowadził nas ogrodami, przeskakiwaliśmy ulice, jak było widać światło, albo słychać silniki to przeczekiwaliśmy i wyprowadził nas za Grodno. Wyprowadził nas nad Niemen. Był tam prom. Przepłynęliśmy nim na drugą stronę rzeki.

***

Kodziowce-36 Kodziowce dziś. Fot: Znadniemna.pl

1977 r. (bez daty dziennej i miesięcznej). Relacja podchorążego Stanisława Góry ze 101 pułku ułanów rez.

[…] 21 września 1939 r. w składzie Brygady Kawalerii Rez. „Wołkowysk” nasz pułk pod dowództwem mjr. Stanisława Żukowskiego, przemieszczał się przez Grodno w kierunku na Grandzicze i Hożą.  W majątku Grandzicze było duże zgrupowanie polskiej kawalerii. Byliśmy obserwowani przez samoloty bolszewickie. Tego samego dnia około godziny 16 wyruszyliśmy [wschodnim] brzegiem Niemna do m. Hoża. Zaraz za miejscowością Hoża, już pod wieczór, przepłynęliśmy rzekę Niemen wpław i podczas przeprawy jeden szwoleżer utonął w rzece wraz z koniem. Po przepłynięciu rzeki Niemen całkowicie przemoczeni przejechaliśmy miejscowość Sylwanowce i dotarliśmy do wioski Kodziowce – 21 września około godziny 19. Zakwaterowano nas u poszczególnych gospodarzy, konie w stodole, szwoleżerowie po mieszkaniach, aby wysuszyć bieliznę, mundury i buty. Sztab ulokował się w środku wioski. Rozstawiono warty i czujki wokół wioski. Około godziny 22 wszczęto alarm. Warty nocne dały kilka strzałów. W kilkanaście minut wszyscy byliśmy w pogotowiu bojowym, Byliśmy przeświadczeni, że napadli na nas Niemcy. Noc była ciemna. Położenie geograficzne wioski: w środku wioski – była droga wiejska, nie szosa. Po prawej stronie drogi, jadąc od rzeki Niemen, było podwzgórze, a na szczycie tego podwzgórza były kępki  lasu. Domy i zabudowania gospodarcze stały od samej drogi na tym podwzgórzu. Z lewej strony od drogi, jadąc od rzeki Niemen, były również domy i zabudowania rozłożone jakby w dolinie, która kończyła się jeszcze niżej polaną czy łąką zakończoną lasem.

Bitwa zaczęła się z wojskiem, które było na samochodach ciężarowych z krytą karoserią, a raczej były to drewniane budki na kilka osób na każdym samochodzie. Ciekawe, że samochody te napływały tą samą drogą od rzeki Niemen, którą myśmy przejeżdżali konno. Wszyscy szwoleżerowie [właściwa nazwa żołnierzy pułku – to ułani] byli na stanowiskach, przy karabinach maszynowych, armatce przeciwpancernej (choć bez jednego koła) ulokowanej na wzgórzu przy lasku i sprawnej do działania. Po bitwie z wojskiem na samochodach po obu stronach były straty w ludziach i uszkodzone samochody. Potem natychmiast następowały kolumny czołgów różnych wielkości. Sztab nasz przeniósł się z domu przy drodze za wzgórze z prawej strony.

Ciężar walk spotęgował się w wiosce Kodziowce na podwzgórzu. Powstało piekło. Rżenie koni, opuszczonych przez zabitych szwoleżerów, przy huku strzałów, karabinów maszynowych i czołgów, biegały po terenie bitewnym, jak zdziczałe, jęk rannych, wrzawa i krzyk ogromny, na jakimś odcinku trwała walka wręcz.

Około godziny 3 podjechał do mnie konno kapral Gardejko i oświadczył, że rotmistrz Bilwin zabity i tenże kapral prosił, ażebym na tym odcinku objął dowództwo. Objechałem wszystkie stanowiska i stwierdziłem, że amunicja się kończy do wszystkich rodzajów broni. Znikąd nie ma dostawy broni. Kapral Gardejko wynalazł, przy pomocy szwoleżerów, dwie-trzy beczki benzyny (prawdopodobnie benzyna pochodziła z samochodu wroga, który nie spłonął). Kapral Gardejko wraz z żołnierzami zorganizowali butelki, które napełniali benzyną i uderzali na czołgi. Teraz zobaczyliśmy, że to nie Niemcy, ale czołgi sowieckie. Około godziny 4 został zabity kapral Gardejko, który był moją prawą ręka i znał dokładnie teren, bo pochodził z miejscowości Kalety, która znajdowała się blisko wsi Kodziowce.

Między godziną 4 a 5 dosięgnął mnie czołg i dostałem serię kul w klatkę piersiową. Obydwa płuca przestrzelone na wylot, błona sercowa przebita milimetr od serca. Spadłem z konia nieprzytomny z powodu dużego upływu krwi. Jeszcze polski lekarz-porucznik, przy pomocy dwóch sanitariuszy, zdążyli mnie zanieść do chaty wiejskiej, rodziny Bondziuszów. Lekarz pociął na mnie mundur i koszulę, przemył ran riwanolem i wszystkie dziury, a było ich aż pięć, pozatykał gazą i ja wtedy odzyskałem przytomność. […], wiem, bo gdy odzyskałem przytomność, informowali mnie Bondziusze, że wszystkich rannych dobijano po zakończeniu walk rano – godzina 6-7. Mnie spotkałoby to samo. Bondziusze ukryli mnie w stodole, owinęli mnie w dwa snopki słomy żytniej. Przechowywany w stodole, po trzech dniach dostałem ogromnych boleści, prosiłem żeby mnie dobili. Bondziusz i sołtys wsi przyprowadzili miejscową akuszerkę, która (nie mając bandaży) porwała nową lnianą koszulę, porobiła bandaże, zerwała stare bandaże, obmyła rany rumiankiem i poczułem się jak nowo narodzony. Krótko trwała radość. Moich ran nie wolno było przemywać rumiankiem tylko riwanolem. Rumianek goi rany, a tych świeżych ran nie wolno goić. Po kilku godzinach dostałem jeszcze większych bóli niż poprzednio. Nie było innego wyjścia i Bondziusz odwiózł mnie furmanką do Sopoćkiń, do ambulatorium. Po wyboistej drodze znowu traciłem świadomość. Podkurowano mnie trochę w Sopoćkiniach, ubierając między innymi w piękną, haftowaną koszulę nocną co wzbudziło zainteresowanie ze strony NKWD, że jestem oficerem. Zaczęły się próby przesłuchań, ale ja nie mogłem rozmawiać ze względu na specyfikę ran – nie znałem także języka rosyjskiego.

Po jakimś czasie wywieziono mnie do Grodna, do szpitala wojskowego. Jechaliśmy na gołych deskach ciężarowego samochodu „Zis” z jeszcze jednym ciężko rannym żołnierzem (którego przejechał czołg). Byliśmy wykończeni i prawie konający. W szpitalu w Grodnie lekarze zaopiekowali się nami natychmiast i otoczyli nas fantastyczną opieką lekarską. Nie zapomnę nigdy czułej opieki młodziutkiego wówczas lekarza Niczypuruka, Białorusina, który obecnie w ZSRR cieszy się wielką sławą jako lekarz. Doktor Niczypuruk uratował mi życie i prawą rękę, która miała być odcięta przy samej szyi, ponieważ roztrzaskana główka kości ramieniowej posiadała masę drobnych kosteczek, których w żaden sposób nie można było usunąć. Dopiero Niczypuruk przez blisko trzy miesiące wyciągał mi te kosteczki pincetkami, każdego dnia po jednej, które pokazywały łebki wychodząc wraz z ropą. Młodzież szkolna licealna otoczyła nas wszystkich najczulszą i najserdeczniejszą opieką w Grodnie, podobnie jak w Sopoćkiniach. Po trzech miesiącach wypisano mnie ze szpitala i zabrany zostałem do więzienia, też w Grodnie.

oprac. Czesław Grzelak

Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Harcerstwo w Grodnie

TadzikJasinskiGrob

Symboliczny grób najbardziej znanego obrońcy Grodna

Janusz Petelski

Niedawna lektura książki Jana Siemińskiego „Walczące Grodno. Wspomnienia harcerza” zachęciła mnie do przeczytania kilku dostępnych w Internecie opracowań, dotyczących grodzieńskeigo harcerstwa.

Przede wszystkim należy uświadomić sobie, czym było harcerstwo. W pierwszych latach XX wieku gen. Robert Baden-Powell stworzył skauting (od ang. „scout” – zwiadowca) – ruch, który błyskawicznie rozwinął się na wszystkich kontynentach. Pomysł był wynikiem wojennych doświadczeń generała jako obrońcy twierdzy Mafeking podczas II wojny burskiej, w roku 1899. Wówczas, nie mając dostatecznej liczby żołnierzy, wykorzystał z sukcesem małych chłopców – dzieci mieszkańców twierdzy – powierzając im funkcje łączników i zwiadowców.

Organizacje skautingowe zaczęto tworzyć także na terenach trzech zaborów. We Lwowie pierwsze drużyny skautowe zorganizował w 1911 Andrzej Małkowski – w niepodległej polsce pierwszy Naczelnik ZHP. To on scharakteryzował harcerstwo jako „skauting + niepodległość”. O ile bowiem w innych krajach skauting miał rozwijać w młodych ludziach charakter, zdrowie i sprawności fizyczną a także zainteresowania społeczne – na ziemiach polskich priorytetem było przygotowanie kadr do walki o niepodległość. Stąd brał się widoczny, bardziej paramilitarny charakter harcerstwa. Takie podejście okazało się słuszne – harcerze walczyli o wolną Polskę w I wojnie światowej, w polsko-bolszewickiej i podczas całej II wojny. W tej ostatniej piękną kartę zapisali właśnie harcerze grodzieńscy.

Historia harcerstwa w Grodnie zaczyna się w połowie marca 1917 r. Wtedy powstała tam pierwsza drużyna, pod komendą A. Gaspierskiego. Gdy wybuchła I wojna światowa i pojawiła się nadzieja na odzyskanie niepodlegości, harcerze drużynowego Gaspierskiego wstąpili do POW. Pierwszą drużyną, która wznowiła działalność w odrodzonej Rzeczypospolitej, była drużyna imienia Króla Stefana Batorego. Nastąpiło to w lutym 1921. Wkrótce działąly już cztery kolejne. Ciekawostką jest, że harcerze grodzieńscy nosili okrągłe czapki, tzw. batorówki – we wszystkich innych miejscach w kraju członkowie organizacji mieli na głowach rogatywki.

Pod koniec 1922 r. powołano w Grodnie Komendę Hufca, pierwszymi komendantami byli Władysław Latoszek i Władysław Dziekoński.  Następnie komendantem był przez dłuższy czas harcmistrz Jan Kraśnik. W samym mieście oraz w powiecie grodzieńskim były również dwa hufce żeńskie, których komendantkami były Marta Kopal i Marta Wilmus.

We wrześniu 1939 harcerze wzięli czynny udział w obronie miasta przed Armią Czerwoną. Zorganizowali doskonale działające służby sanitarne, łączności, obserwacyjne. Ściśle współdziałali z armią. Nie mając broni (za wyjątkiem nierzadkich przypadków, kiedy pełnili służbę wartowniczą – wtedy wojsko wydawało im karabiny), produkowali i skutecznie używali w walce nowatorską wówczas, a potem z powodzeniem wykorzystywaną w Powstaniu Warszawskim „broń przecipancerną” – butelki z benzyną. Butelki te pochodziły z miejscowej fabryki wódek. Po napełnieniu paliwem szyjkę zatykano kawałkiem szmaty, której koniec swobodnie zwisał. Przed użyciem należało butelkę przechylić do góry dnem – szmata nasączała się benzyną. Koniec szmaty podpalano i ciskano ten wynalazek (nazwa „koktajl Mołotowa” pojawi się w świecie dopiero później, wymyślona przez Finów podczas ich zmagań z Sowietami) na czołg, szczególnie starając się trafić w przedział silnikowy. Rozbicie się butelki powodowało zapalenie benzyny, która przez otwory wentylacyjne spływała do komory silnika, wzniecając tam pożar.

Historia walki harcerzy grodzieńskich w kampanii wrześniowej to także historia wielkiej zdrady, której właśnie harcerze często byli ofiarami. Chodzi tu o postawę miejscowych komunistów, głównie narodowości żydowskiej, którzy nie tylko pomagali najeźdźcom, podając im koordynaty dla artylerii, ale skrytobójczo strzelali do obrońców miasta – w tym do przenoszących meldunki harcerzy-łączników. Wielu harcerzy i harcerek poległo w walce. Gdy miasto padło, zdobywcy zamordowali kilkuset żołnierzy, podchorążych, oficerów, harcerzy, policjantów i cywilnych ochotników. Część harcerzy poszła z wojskiem na Litwę, gdzie została internowana.

Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej ci, którzy mogli, wrócili do rodzinnego miasta i rozpoczęli działalność konspiracyjną w „Szarych Szeregach”. Walczyli, tym razem przeciwko Niemcom, aż do przejścia frontu w 1944. Walczyli o Polskę, ale Polska przesunęła się kilkanaście kilometrów poza miasto…

To jednak nie koniec grodzieńskiego harcerstwa. Wkrótce po rozpadzie ZSRR, w 1989 roku, powstała w mieście Grodzieńska Drużyna Harcerska „Wiktoria”, zorganizowana  przez Andrzeja Paszenko. Dziś męskie i żeńskie drużyny działają nie tylko w Grodnie, ale także w Baranowiczach, Lidzie, Mińsku, Mohylewie, Rosi, Słonimiu, Smorgoni, Sopoćkiniach, Szczuczynie i Wołkowysku. Organizacja nosi nazwę Związek Harcerzy Polskich na Białorusi.

Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Białoruska lista katyńska: historia i pamięć

 Ihar Melnikau

Kurapaty_-_01

Kuropaty koło Mińska. Tu NKWD zamordowało tysiące osób, zapewne i z białoruskiej listy katyńskiej (fot. z Wikipedii)

 

Zbrodnia katyńska do dnia dzisiejszego pozostaje jednym z najbardziej strasznych przestępstw XX wieku. Niemniej do dnia dzisiejszego jej karty pozostają nieznane. Do tych ostatnich możemy zaliczyć białoruską listę katyńską – dokument zawierający nazwiska setek obywateli II RP zamordowanych w wiezieniach na terenie stolicy BSRR (Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej). Moje badania nad historią zbrodni stalinowskich na terenie Białorusi doprowadziły do wniosku, że w okresie 1939-1941 ofiarami przestępstw NKWD na terenie BSRR stali się także obywatele innych państw europejskich, m.in Francuzi i Anglicy. Oprócz tego w trakcie pracy naukowej udało mi się odnaleźć kilka osób (obywateli II RP) których  nazwiska mogą się znajdować na owej liście.  Mówiąc o ofiarach tego przestępstwa nie wolno omijać nazwiska katów z NKWD, które własnoręcznie wykonywali wyroki na „kontyngencie polskim”. O tym wszystkim chciałbym powiedzieć w tym artykule.

W lutym 1940 zastępca ludowego komisarza  spraw wewnętrznych Wsiewołod Mierkułow podpisał rozkaz o przeniesieniu wszystkich byłych polskich funkcjonariuszy więziennictwa, agentów wywiadu, prowokatorów, osadników, pracowników sądowych, obszarników, kupców i wielkich właścicieli znajdujących w Starobielskim, Kozielskim i Ostaszkowskim obozach NKWD do więzień, przekazując ich do kompetentnych organów NKWD. Mierkułow zarządzał aby wszystkie, dotyczące ich materiały zostały przekazane do jednostek śledczych UNKWD w celu przeprowadzenia śledztwa. Akta ewidencyjne jeńców wojennych zostały włożone do kopert i zapieczętowane. Musiały być przekazane naczelnikom konwojów w celu przekazania ich razem z aresztowanymi do więzień.

Już 22 marca 1940 r. Narkom (komisarz ludowy – przy. red.) Ławrentij Beria podpisał rozkaz Nr. 00350 o „rozładowaniu więzień NKWD BSRR i USRR”, w którym stwierdzało się: celem rozładowania  więzień – zarządom NKWD zachodnich obwodów USSR i BSSR – nakazuję: z więzień zachodnich obwodów Białoruskiej SRR przewieźć do więzienia w Mińsku 3.000 aresztowanych. Wedlug tego rozkazu z więzienia w Brześciu należało przetransportować 1.500 ludzi, z więzienia wileńskiego –  500 ludzi, z więzienia w Pińsku –  500 ludzi, z więzienia w Baranowiczach – 450 ludzi.

Zgodnie z rozkazem kierownika NKWD BSRR Ł. Canawy z więzień Grodna, Białegostoku, Baranowicz, Nowogródka, Wilna, Brześcia, Pińska, Baranowicz, Mołodeczna i Wilejki, zostały wysłane transporty do Mińska.

Jednym z tych, którzy zostali aresztowani na zachodniobiałoruskich terenach byl funkcjonariusz Policji Państwowej Stanisław Dawidziuk. Urodzony we wsi Ukaźnia gminy Dobryń Dawidziuk w latach 1920-ch służył w 34 Pułku Piechoty I Komp.C.K.M w Białej Podlaskiej jako kapral. W 1927 roku złożył podanie do komendanta Komendy Policji w Nowogródku o przejęcie do Policji Państwowej. Dostał przydział do pracy do Kosowa Poleskiego. Pracował na Mereczowszczyźnie. Ożenił się w Kosowie z Leokadią z domu Żylińską. Mieli dwie córki Annę i Teresę.

W październiku 1939 r. już po wkroczeniu Sowietów do Polski został aresztowany przez NKWD.  W kwietniu 1940 r. Dawidziuk został wysłany do centralnego więzienia NKWD w Mińsku przy ulicy Wołodarskiego. Od tego czasu nic nie wiemy o jego losie. Żonę Dawidziuka wraz z dziećmi aresztowano dwa lata później 20 czerwca 1941 roku, czyli na dwa dni przed napadem Hitlera na ZSRR. Zostały one wywiezione na Syberię. Stamtąd w roku 1946 wróciły na Ziemie Zachodnie w Polsce.

Jeszcze jedna osoba, nazwisko, której prawdopodobnie może znajdować na białoruskiej liście katyńskiej to sierżant KOP Stanisław Chmielewski. Urodzony na Białostocczyźnie w 1900 r. już w 1918 r. wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej. W sierpniu 1919 r. brał udział w Powstaniu Sejneńskim, a w 1920 r. – w wojnie polsko – bolszewickiej, podczas której został ranny pod Kijowem. Przez Józefa Piłsudskiego odznaczony Krzyżem Walecznych.
Po wojnie został w wojsku, a w 1924 r. został przedzielony do KOP. Służył w KOP Wilejka (1 Kompania Graniczna Olkowicze, wchodząca w skład 1 Batalionu Budsław). Pełnił funkcję dowódcy strażnicy Soczewki, a jedocześnie był pracownikiem polskiego kontrwywiadu – tzw. „Dwójki”.

17 września 1939 r. razem z innymi bohatersko bronił strażnicy i został wzięty do niewoli radzieckiej. Znajdował się w więzieniu w Wilejce, skąd zdołał zbiec i udał się do majątku Janowszyzna koło Olkowicz do rodziny. W nocy z 18 na 19 grudnia 1939 r. został aresztowany i później wysłany do więzienia NKWD „Amerykanka” w Mińsku.

Dopiero w 1996 r. władze białoruskie przesłały rodzinie dokument, z którego wynika, że sierżant Stanisław Chmielewski przebywał w więzieniu jeszcze 17 kwietnia 1940 r. Na mocy rozporządzenia z 5 marca 1940 r. został rozstrzelany gdzieś pod Mińskiem. Możemy przypuścić że w Kuropatach. W dokumencie tym, napisano, że Stanisław Chmielewski winny był tego… że przez długi czas służył w Wojsku Polskim.  Rodzina Stanisława Chmielewskiego, żona z synami Edmundem i Stanisławem, została wysłana z BSRR do m. Chersonka, Łozowskiego Rejonu, Obwodu Pawłodarskiego. Po zakończeniu wojny wrócili oni do Polski.

Wśród tych, którzy zostali przetransportowani na wschód z terenów zachodniobiałoruskich był szeregowy obrony narodowej Henryk Więcek. We wrześniu 1939 r. bronił Pińsk przed Sowietami i trafil do niewoli radzieckiej. W Archiwum Wschodnim Ośrodka „Karta” znajdują się jego wspomnienia. Pozwolę sobie je przytoczyć. „Nas informowano, że jedziemy <do domu>. W wagonie było około 50 osób. Po czterech dniach znaleźliśmy w Baranowiczach. Tu uslyszeliśmy, że wiozą nas na jakiś punkt koncentracji, skąd zostaniemy rozesłani do miejscowości rodzinnych. Ale w te opowidania już przestaliśmy wierzyć.

W Baranowiczach przesadzili nas do pociągu o szerokich torach. Byliśmy zdziwieni, że w Polsce były takie tory. Pewnie dla ułatwienia wymiany towarowej ze Związkiem Radzieckim. Kiedy przekraczalismy miejscowości graniczne Stołpce-Niegorełoje też w nas wmawiano, że wiozą nas <do domu>. Granica zrobiła na nas okropne wrażenie. Wykoszony dwustumetrowy pas w lesie tunele pod torami, balkony nad torami, z każdej strony pociag był obserwowany. W Niegarełojach znowu zaskoczenie. Na placu przed dworcem kolejowym zobaczyliśmy olbrzymią, wysoką na dwa pietra piramidę zboża. To już  było zboże wywiezione z Polski. Deszcz już padał i można było się spodziewać, że zamoczone zboże ulegnie zniszczeniu. Nasz pociąg stale się wydłużał. Na kolejnych postojach doczepiano dalsze wagony z jeńcami. Jechaliśmy przez Mińsk, Smoleńsk i cały czas nam mówili, że jedziemy <do domu>”.

Do mińskich więzień oprócz jeńców z wiezień na terenie Białorusi Zachodniej z obozu w Ostaszkowie w 1940 r.  przetransportowano około 2 tys. policjantów (w tym blisko 2/3 Śląskiej PP). Wedlug obliczeń Zdzisława Pieszkowskiego w dyspozycji Ł. Canawy znajdowało 5.150 jeńców z których około 4 tys. zostało rozstrzelanych. Wśród ofiar z Białoruskiej listy katyńskiej: 1.642 wojskowych, około  2 tys. funkcjonariuszy PP, i około 130 cywili.

Niewiele osób wie o tym, że wśród więźniów mińskiej „Amerykanki” i więzienia przy ul.Wołodarskiego byli i obywatele innych państw europiejskich. Udało mi się znaleźć dowody tego, że w rękach Stalina w latach 1939-1941 znajdowali się m.in. obywateli Francji, W. Brytanii i Czechosłowacji.

Szef Zarządu NKWD d/s jeńców wojskowych – major Piotr Soprunienko w jednym ze swoich sprawozdań do Berii pisał, że w kozielskim obozie znajduje się 104 internowanych i jeńców wojskowych z Francji, Wielkiej Brytanii i Belgii, z tego 92 Francuzów, 11 Anglików i jeden Belg, z których 38 obwieściło głodówkę z tego powodu, że nie dają im możliwości spotkania z przedstawicielami ambasad ich państw. W trakcie rozmów z funkcjonariuszami NKWD jeńcy opowiadali że w okresie pobytu w więzieniach w Białymstoku, Mińsku (!) i Moskwie pisali oni do swoich Ambasad jednak nie dostali odpowiedzi i podejrzewają że ich listy nie dotarły do odbiorcy.

Inicjatorami głodówki byli Francuzi – Cornilie (oficer, syn dyrektora fabryki), Mishelie (oficer, zegarmistrz), Forelle (szeregowy), Claster (szeregowy), Simone (szeregomy, mechanik), Anglicy  – Langrouph (szeregowy), Bricks (szeregowy). Wynikem tej głodówki było to że administracja obozu dostala rozkaz o wzmocnieniu dyscypliny. Warto zaznaczyć że większość z tych francuskich i brytyjskich wojskowych trafiło do niewoli niemeckiej w 1940 roku, zostali skierowany do obozów jenieckich na terenie Polski i stąd zbiegli do ZSRR.

Ciekawym szczegółem jest to, że w 1939 r. pod białoruskimi Baranowiczami, które wówczas znajdowały się na terenie Polski tworzyła się czechosłowacka legia wojskowa. W sierpniu 1939 r. rząd polski decyduje zaprosić do Wojska Polskiego obywateli Czechosłowacji, którzy wówczas znajdowali się na terenie II RP. Polacy byli zainteresowani przede wszystkim  pilotami. Pod Baranowiczami została utworzona baza wojskowa do której wyjechało 116 czeskich oficerów, 12 rotmistrzów i 315 szeregowych. 3 września 1939 r. czechosłowacki ambasador w Warszawie Sławek osiągnął to, że prezydent Mościcki wydaje dekret oficjalny o organizacji legii czechosłowackiej w składzie Wojska Polskiego. Czesi dostają broń, szykują się do walki. Jednak klęska na froncie zachodnim doprowadza do tego, że 11 września piloci z Baranowicz dostają rozkaz opuszczenia obozu i wycofania do Tarnopola. 18 września w trakcie odwrotu do granicy z Rumunią oficerowie i szeregowcy legii czechosłowackiej trafiają do niewoli radzieckiej.

Pierwotnie czeskich jeńców przetrzymywano w więzieniach i obozach na terenie Zachodniej Ukrainy. W marcu 1940 r. została podjęta decyzja o przetransportowaniu jeńców czechosłowackich do obozu Oranskiego w obwodzie Gorkowskim. Do początku wojny niemiecko-radzieckiej tylko nieliczna część tych jeńców zdołała opuścić teren ZSRR.

Historię czechosłowackich pilotów mogli powtórzyć i bulgarscy piloci. W okresie przedwojennym Polska a Bułgaria ściśle współpracowały w sferze lotnictwa wojskowego. Znaczna liczba pilotów bułgarskich studiowało w Polsce. Wsród tych lotników byli i porucznik Pawel Pawłow i podporucznik Petko Kukłow. Po kilka tygodniach od napadu Niemiec na Polskę Bułgarzy dostają rozkaz wyjazdu z Polski do Rumunii, jednak zamiast pociągu do Bukaresztu, wsiadają do pociągu do Brześcia. W mieście nad Bugiem, które już było w rękach radzieckich Bułgarzy trafiają do radzieckiej niewoli. Tylko interwencja bułgarskiego króla Borysa III, który wprost napisał do Stalina prośbę o uniewolnienie swoich pilotów Bułgarom udało się opuścić „nieludzką ziemię”.

Jak tyle ludzi mogło się zmieścić w mińskich więzieniach, które pierwotnie były obliczone na przetrzymywanie tylko kilkuset wieźniów? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w pamiętnikach znanego białoruskiego ziemianina, więźnia mińskiej „Wołodarki” w 1940 r. Konstantego Rdułtowskiego. Człowiek ten w 1919 r. organizował Starostwo Baranowickie i około 4 lat był starostą powiatowym baranowickim, a nastepnie stołpeckim. W 1928 r. wybrany na posła na Sejm, a od 1930 do 1938 r. był senatorem Ziemi Nowogródzkiej. W tym czasie był prezesem Wileńskiej Izby Rolniczej, prowadził prace społeczne oraz brał udział w samorządzie. Po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich został aresztowany i osadzony w więzieniach w Baranowiczach, potem w Mińsku. Po senatorze pozostały wspomnienia, w których opisał on swój pobyt  w „Wołodarce”. One dobrze opisują przez co przechodzili ludzie w wiezieniach stalinowskich.

„1 kwietnia 1940 r. rano pociąg nasz przybył do Mińska. Około 10-11 godziny rano wyprowadzono nas z wagonów i wpakowano do otwartych samochodów. Jechaliśmy obok kościoła Św. Szymona i Heleny, fundowanego panem E. Woyniłłowiczem, zaraz za kościołem auta skręciły na lewo do starego wiezienia. Wprowadzono nas 120(!) osób na górne piętro głównego gmachu i wparto wprost do jednej celi Nr. 97. Myśleliśmy że to na jedną noc, okazało się że na stałe. Na człowieka przypadało 0,4 m kw. O ruszaniu się mowy nie było. Leżąc rządami trzeba było klaść nogi na więźniu leżącym naprzeciwko. Rano otrzymywaliśmy po kawałku chleba oraz wodę gotowaną (кипяток).

Pod naszą celą mieściły się gabinety, gdzie badano aresztowanych. Nieraz dochodziły stamtąd jęki. Ciągle kogoś zabierano z celi. W końcu kwietnia zabrano ziemian z Grodzienszczyzny. Czasami od nowoprzybywających do celi dowiadywalismy się o tym, kto był w innych celach. Tak słyszalem, że obok nas było kilka polskich generałów”. Wedlug decyzji  Rady Najwyższej NKWD ziemianin z Nowogrudczyzny został skazany na 8 lat pracy za to „że ekspluatował 111 rabotników”. W 1941 r. Rdultowski został zwolniony i w 1942 roku przyjechał do Iranu. Później pracował w różnych organizacjach polskich.

W 1940 r.  za  działalność kontrewolucyjną w Grodnie został aresztowany Mikołaj Złocki. Po krótkim śledstwie znalazł się w mińskim wewnetrznym wiezieniu NKWD. We wspomnieniach tego człowieka znajduje się bardzo ciekawy fakt. Opisując 22 czerwca 1941 r., czyli napad Hitlera na ZSRR, Złocki opowiada, że „pierwsza bomba, która spadła na więzienie rozbiła budynek NKWD, gdzie była przechowywana dokumentacja”. Inny polski wiezień, podoficer KOP Kazimierz Krulikowski, opisując 22 czerwca 1941 r. też pisał że jedna z pierwszych bomb niemeckich rozbiła więzienna koncelarię. Może tu właśnie mamy odpowiedź na pytanie co się stało z Białoruską lista katyńską?!

I Mikołaj Złocki, i Kazimierz Krulikowski byli wsród tych, kogo NKWD  próbowało ewakuować z Mińska. W rejonie Czerwienia udało się im zbiec. Te historii, w odróżnieniu od innych kończą się „happy endem”.

Jednak tak zdarzało się rzadko. Wśród osób, których nazwiska mogły znajdować się na Białoruskiej liście katyńskiej było sporo osób narodowości białoruskiej, lub urodzonych w tym kraju. W 1939 r. w Wilnie został aresztowany i pózniej stracony znany polski dziennikarz, senator II RP, Białorusin, Wiaczesław Wasyljewicz Bohdanowicz. W Pińsku został aresztowany funkcjonariusz Policji Państwowej, prawosławny, Piotr Chwiesiuk.  Ostatnie miejsce jego przetrzymywania to wewnętrzne więzienie NKWD w Mińsku. W 1940 r. w obwodzie Brzeskim został aresztowany Białorusin Potap Herasimowicz Woytenko, który został rostrzelany w Mińsku.

Na jednym z cmentarzy mińskich znajduje się grób Stiapana Grygoriewicza Koby. Pod koniec lat 1930-ch ten człowiek był szefem komendatury wiezienia wewnętrznego w Mińsku. Własnie Koba był jednym z tych, którzy w latach 1940-1941 własnorecznie wykonywali wyroki czyli strzelali w tył głowy. Od marca 1941 r. Stiapan Koba był kierownikiem działu gospodarczego NKWD BSRR. W listopadzie 1941 r. skierowany do Frontu Rezerwowego. Od października 1946 r. zastepca kierownika działu gospodarczego MGB BSRR. Zmarł 45-letni Koba w swoim biurze w 1953 r.

Innymi katami mińskich więzień byli funkcjonariusze NKWD Władimir Nikitin, Iwan Jermakow, Iwan Kmit, Iwan Boczkow, A. Ostriejko. Ostatni z tych wymienionych pracował jako starszy nadzorca w „amerykance”. W 1937 r. został dyżurnym pomocnikiem komendanta Komendatury Administracyjno-Gospodarczego NKWD BSRR.

Dla ilustracji tego, jak rozstrzeliwano przytoczę zeznania funkcjonariusza NKWD  Siargeja Zaharowa. „Na rozkaz komendanta ja i inni konwojenci około 22.00-23.00 podjechaliśmy krytą brezentem ciężarówką pod <amerykankę> – wewnętrzne więzienie NKWD. Straż więzienna posadziła na ciężarówkę kilku aresztowanych. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi było ich nie mniej niż 20. Ja razem z innymi konwojentami także wsiadłem do ciężarówki pod brezent. Mieliśmy za zadanie strzec aresztowanych po drodze do miejsca wykonania wyroków i nie dopuszczenia do ich ucieczki. Dół wykopano zawczasu. Nie chodziłem tam, gdzie roztrzeliwano, siedziałem na cieżarówce i strzegłem skazanych. Nie pamiętam dokladnie kto – wykonawca czy strażnik – przyszedł, wziął jednego człowieka i zabrał. Rozległ się wystrzał. Potem przyszli po drugiego skazanego, zabrali go, znowu rozległ się wystrzał. W ten sposób rostrzelano wszystkich. Sądzac po odzieży, a szczególnie po butach, wsród tych, których konwojowałem było niemało mieszkańców Zachodniej Białorusi. Jedni byli ubrani bogato, inni skromniej, wielu miało na nogach długie buty (być może oficerowie WP lub polskie policjanci – I.M.) w dobrym gatunku. W 1937 i 1938 r. każdej nocy wozili na rostrzelanie. I w 1940-m po przyłączeniu Zachodniej Białorusi, raboty starczało”.

NKWD rozstrzeliwało ludzi w podmińskich Kuropatach, Drozdach, Masiukowszczynie i innych miejscach. Dzisiaj tam są tylko zbiorowe groby. Moim zdaniem należałoby postawić specjalny znak, czy pomnik ku czci wszystkim zabitym tam obywatelom II RP, czyje nazwiska mogą znajdować na Białoruskiej liście katyńskiej. Co prawda nie znamy nazwisk wszystkich ofiar. Ale to kwestia czasu. Moim zdaniem nie jest aż tak ważne czy ci ludzi byli Polakami, czy Białorusinami, czy urodzili się na ziemiach białoruskich, lub odwrotnie na polskich. Najważniejszym jest to, że ludzi ci ponieśli śmierć na białoruskiej ziemi i współcześni obywateli Republiki Białoruś muszą oddać hołd tym ofiarom stalinizmu. To jest po chrześcijańsku.

Zasław, Białoruś

Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Walczące Grodno. Wspomnienia harcerza

Janusz Petelski

walczące grodno

Ostatnio w moje ręce trafiła książka Jana Siemińskiego „Walczące Grodno. Wspomnienia harcerza”. Napisana w 1987-mym, wydana została dopiero w 1990-tym – wcześniej nie mogła się ukazać. Stanowi kompendium wiedzy o walce zbrojnej, zarówno otwartej jak i konspiracyjnej – kolejno przeciwko dwóm najeźdźcom.

Autor (rocznik 1920) zaczyna przypomnieniem historii Grodna od jego prehistorycznych prapoczątków, aby przez wydarzenia z lat 1914-1918 i okres wojny polsko-bolszewickiej dojść do czasów swego dzieciństwa i młodości. Zapoznawszy czytelników z ogólną atmosferą przedwojennego Grodna, w dalszej części skupia się na miejscowym harcerstwie. Szkicuje początki tego ruchu na grodzieńszczyźnie, dając następnie szczegółowy opis walki harcerzy – u boku wojska – w kampanii wrześniowej. Nie ogranicza się jednak wyłącznie do działań młodzieży w mundurach z lilijką – obrona miasta przed bolszewikami zrelacjonowana jest znacznie szerzej. Pozwala dowiedzieć się, jak przebiegała, gdzie i kiedy znajdowały się konkretne oddziały, w jakich sytuacjach zniszczono kolejne czołgi sowieckie itd. W połączeniu z dużą ilością przywołanych nazwisk oraz nazw jednostek wojskowych, ta część książki robi wrażenie bardziej pracy popularno-naukowej, niż osobistych wspomnień. Z jednej strony nieco utrudnia to lekturę, z drugiej – może stanowić źródło informacji dla zainteresowanych historią Grodna w okresie II Wojny Światowej.

Niezwykle interesujące są wspomnienia autora, dotyczące internowania polskich żołnierzy (a także harcerzy, którzy przekroczyli granicę polsko-litewską wraz z wojskiem). Jest to być może w ogóle najciekawsza część książki – o okupacji hitlerowskiej a także o niemieckich stalagach i oflagach oraz o sowieckich łagrach zapisano już papier z całej puszczy amazońskiej, natomiast „epizod litewski” doczekał się na razie jedynie kilku publikacji.

Powrót do rodzinnego miasta był dla wielu grodzieńskich harcerek i harcerzy, rozproszonych po klęsce wrześniowej po całej, podzielonej między dwóch najeźdźców Polsce, możliwy dopiero po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej i przesunięciu się frontu na wschód. Mieli już doświadczenie bojowe i konspiracyjne, szybko poodnajdywali się nawzajem – i wznowili harcerską działalność w „Szarych Szeregach”. Jak wspomina autor, w konspiracyjnej walce niejednokrotnie pomagali im rodzice, którzy – formalnie nie należąc do żadnej organizacji konspiracyjnej – wykonywali odpowiedzialne i niebezpieczne zadania. Ze względu na położenie w Grodnie krzyżowały się rozmaite szlaki kurierskie. Zadaniem miejscowwej bazy „Wachlarza” było utrzymywanie łączności miedzy Warszawą a północnymi i wschodnimi terenami Rzeczypospolitej – kwaterowanie i żywienie łączników oraz organizowanie im dalszej podróży. Bojowa grupa starszoharcerska wykonywała również zadania dywersyjne i sabotażowe, głównie na szlakach kolejowych.

Ciekawe są fragmenty wspomnień, poświęcone codziennemu funkcjonowamiu wśród okupantów. Konspiratorzy musieli gdzieś pracować i od dobrych stosunków z niemieckimi pracodawcami zależała mniejsza lub większa łatwość pracy konspiracyjnej. Wykorzystywali więc słabości swoich szefów – chciwość, pociąg do alkoholu… Możemy się tylko domyślać, jak trudne psychicznie musiało być to skracanie dystansu do wrogów.

Siemiński wspomina także o szczególnie perfidnej metodzie walki gestapo przeciwko Polakom. W teren wysyłane były grupy własowców, podających się za zbiegłych z niewoli żołnierzy Armii Czerwonej. Ludność na wsi najczęściej litowała się nad nimi, udzielała schronienia – skutki były tragiczne. Harcerze grodzieńscy byli w o tyle dobrym położeniu, że w większości znali się sprzed wojny. Uchroniło to organizację od infiltracji – przez cały okres wojny Niemcom nie udało się wprowadzić do niej ani jednego agenta. Harcerzom natomiast udało się wprowadzić wielu swoich ludzi do niemieckich urzędów i ważnych instytucji. Ludzie ci, oprócz przekazywania informacji niezbędnych dla bieżącej walki, zajmowali się także ustalaniem personaliów – z często także adresów w Rzeszy – szczególnie perfidnych funkcjonariuszy niemieckiego aparatu. Potem harcerze wysyłali im listy z ostrzeżeniami. Siemiński wspomina, że dawało to piorunujące wrażenie – Niemcy orientowali się, że w tym wrogim sobie środowisku nie są anonimowi.

Nie zamierzam streszczać całej książki. Opisałem tylko kilka jej fragmentów, które skłoniły mnie do wnikliwego przeczytania całości. Jan Siemiński napisał ją z potrzeby serca – aby nie zgasła pamięć o wspaniałych ludziach, których najlepsze lata przypadły na najgorszy czas. Z podziwem wspomina ich odwagę, szlachetność i patriotyzm. Często podkreśla ich młodość i to, że ich charaktery ukształtowało życie w niepodległej Polsce. Aby nie stali się anonimowymi bohaterami, umieścił w książce skład osobowy hufca „Szarych Szeregów” w Grodnie, listę pozostałych uczestników konspiracji harcerskiej w tym mieście, a także wykaz hufcowych i ich zastępców w Grodnie w latach 1922-1939 oraz wykaz rozstrzelanych i zamordowanych grodnian, liczący 73 nazwiska – z zastrzeżeniem, że został on sporządzony z pamięci i jest z pewnością niepełny. Na końcu książki znajdują się fotografie Grodna i okolic z czasów przedwojennych oraz – najcenniejsze – zdjęcia bohaterów wspomnień.

rojekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Wrzesień 1939 r. Polskie „Łosie” w niebie Białoruskiej SSR

Ihar Melnikau

Tragedia września 1939 roku nadal ukrywa wiele nieodkrytych faktów i wydarzeń. Jedną z tych „białych plam” jest historia zdobycia przez Sowietów dwóch polskich bombowców PZL 37 Łoś na terenie Białorusi radzieckiej koło Mozyrza. Ta historia z 13 września 1939 roku zasługuje na szczególną uwagę.

PZL-37A_Los Najlepszy polski samolot -„Łoś”. Fot. Internet

W ciągu dwudziestu lat międzywojennych polskie łotnictwo zrobiło duże postępy. Do wybuchu drugiej wojny światowej, dowództwu Wojska Polskiego udało się wyposażyć swoje siły powietrzne w nowoczesne na ten okres czasu myśliwce PZL P.7 i PZL P.11, jak również bombowce PZL 23 Karaś. Według charakterystyk technicznych te samoloty nie były gorsze od samolotów krajów sąsiednich (w tym ZSRR i Niemiec). W sowieckim „Przewodniku do sił powietrznych”, który został wydany w Moskwie przez państwowe wydawnictwo wojskowe w 1935 r., podkreślono, że „polski przemysł produkował wspaniałe myśliwce konstrukcji krajowej i inne typy samolotów”. Jednak początkowy okres wojny z III Rzeszą pokaże, że w Wojsku Polskim było za mało nowoczesnych myśliwców i bombowców, co wywarło negatywny wpływ na skuteczne prowadzenia powietrznej wojny obronnej.

Prawdziwą perłą polskiego przedwojennego przemysłu lotniczego był najnowszy bombowiec PZL 37 Łoś. Jak zaznaczają historycy lotnictwa, „Łoś”, należał do rodziny bombowców nowej fali. Główną cechą tych samolotów – pod względem taktycznym – była prędkość lotu, istotnie większa niż w przeszłości. Na pokazach lotniczych w Belgradzie i Paryżu maszyna ta okazała się wielkim sukcesem, zaskakując specjalistów wojskowych z różnych krajów przede wszystkim prędkością (445 km/h) i obciążeniem bombowym (do 2,5 ton).

Wkrótce z innych krajów „poleciały” do Warszawy propozycje w sprawie zakupu nowego bombowca. Wiosną 1939 roku Jugosławia podpisała kontrakt na dostawę 10 samolotów tego typu. Bułgaria chciała kupić 15 „Łosi”. Ponadto Bułgarzy wysłali swoich pilotów wojskowych na szkolenie do Polski. Istniały plany sprzedaży bombowców do Turcji i Rumunii, natomiast produkcję licencjonowaną chciały podjąć: Belgia, Dania, Estonia i Finlandia.

Po inwazji Niemiec na Polskę PZL 37 Łoś planowano wykorzystać do masowego bombardowania Królewca. Jednak pomysł ten został odrzucony. Pierwszą misją bojową dla PZL 37 był atak wojsk niemieckich koło Łodzi. Według historyków polskich, w ciągu dwóch tygodni kampanii wrześniowej polskie bombowce „Łoś” przeprowadziły 100 lotów bojowych. Jednak front poruszał się zbyt szybko. W takich okolicznościach użycie lotnictwa bombowego było nieskuteczne, a nawet niebezpieczne. Polskie samoloty mogły zbombardować pozycję swojej piechoty.

Od 1 września 1939 roku, czyli od samego początku drugiej wojny światowej, Związek Radziecki uważnie obserwował, co się dzieje w „pańskiej” Polsce. Stalin przygotowywał się do „rzutu na Zachód” i czekał na odpowiedni moment. Na granicy polsko-sowieckiej wzmocniono patrole straży granicznej NKWD ZSRR i lotnictwa wojskowego.

Pod koniec drugiego tygodnia wojny na terenie Polski Sztab Białoruskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego coraz częściej wysyłał telegramy do Moskwy w sprawie naruszenia radzieckiej przestrzeni powietrznej przez polskie samoloty wojskowe. 12 września 1939 r., w okolicach Szepietówki na Ukrainie, na stronę radziecką przeleciał polski trzysilnikowy samolot (zapewne Fokker F.VII, dawniej bombowy, a w 1939 r. używany jako transportowy – przyp. red.). Radzieckie siły powietrzne nie dały rady go zatrzymać, a polska maszyna wróciła do Polski. 15 września 1939 r. TASS (Agencja Telegraficzna Związku Radzieckiego) powiadomiła, że dwa dni wcześniej polskie bombowce naruszyły radziecką przestrzeń powietrzną koło Krywina i Jampola (teren Ukrainy). Jeden z nich został otoczony przez radzieckie samoloty i zmuszony do lądowania, a polscy piloci: podchorąży Henryk Udyk, kapral-pilot Józef Bidik i pilot Stanisław Hońdo – aresztowani.

13 września 1939 r. podobne wydarzenia miały miejsce i na terenie ZSRR. W zaświadczeniu pułkownika Pentiukowa, naczelnika pierwszego oddziału sztabu sił powietrznych Armii Czerwonej, o naruszeniach granicy państwowej ZSRR przez polskie samoloty wojskowe zaznaczono: „13.09.1939 o godz. 16.30 w rejonie miejscowości Żytkowicze (100 km na północny-zachód od Mozyrzu) trzy polskie samoloty „Łoś” (PZL 37) przeleciały przez naszą granicę i poleciały w głąb radzieckiego terytorium (około 130 km). Jeden samolot w rejonie miasta Wasilewicze (44 km na północny-wschód od Mozyrzu) rozbił się. Załoga zginęła. Dwa inne polskie samoloty zostały zmuszone przez nasze myśliwce do lądowania na polu koło Dawidowicz. Załogi ocalały, samoloty nie zostały uszkodzone”. W informacji TASS poinformowano również, że 12 polskich pilotów zostało zatrzymanych.

Według mnie samolot, który rozbił się koło Wasilewicz został zestrzelony przez radzieckie mysliwce. Dwa inne bombowce znalazły się w rękach władz radzieckich. Jak wiemy, załogi tych samolotów zostały aresztowane przez funkcjonariuszy straży granicznej. Niestety, nazwiska tych 12 osób nie są znane. Wiemy tylko, że dwaj piloci byli w stopniu porucznika. Najprawdopodobniej podzielili oni los dziesiątków tysięcy polskich jeńców, schwytanych przez Armię Czerwoną na terenie tzw. Białorusi Zachodniej i Ukrainy Zachodniej po 17 września 1939 roku i straceni przez NKWD wiosną 1940 r. Brak jakiejkolwiek informacji o tym, co się stało z ciałami pilotów polskiego bombowca, który rozbił się w pobliżu Mozyrza; być może polscy lotnicy pochowani zostali gdzieś w pobliżu.

Bombowce PZL-37 Łoś wzbudziły duże zainteresowanie wśród radzieckich konstruktorów wojskowych. W sprawie przetransportowania „Łosiów” z Instytutu Naukowo-Badawczego Radzieckich Wojskowych Sił Lotniczych z Moskwy zostali wysłani najlepsi piloci: szef działu samolotów lądowych – I. Petrow, szef działu badań silników – G. Peczeńko, piloci: K. Kalilec, M. Nuchtikow i P. Stefanowski. Badanie polskich samolotów pokazało, że są one w dobrym stanie i gotowe do lotu. Jednak według wspomnień uczestników tej operacji, system sterowania „Łosia”, którego potocznie nazywano „sochaty” (po rosyjsku jedna z nazw łosia) znacznie różnił się od tego, który był w radzieckich samolotach. Obawiając się awarii układu hydraulicznego, piloci wystartowałi z wypuszczonymi kołami i udali się do Bobrujska.

Operacja transportowania „polskich trofeów” była na tyle tajna, że nawet jednostki radzieckiej obrony przeciwlotniczej w Bobrujsku nie zostały o tym poinformowane. Kiedy więc nad miastem pokazały się „obce” samoloty z polską szachownicą na skrzydłach, dowódcy załóg dział przeciwlotniczych otworzyły do nich ogień. Radzieccy piloci musieli wykazać się wyższą sztuką latania, aby nie paść ofiarą własnych artylerzystów. Wreszcie Stefanowskiemu i Nuchtikowowi udało się wylądować „Łosiem” na bobrujskim lotnisku. Następnego dnia samoloty odleciały do miejsca ich przeznaczenia, czyli do stolicy ZSRR. W Moskwie „Łosia” oczekiwali przedstawiciele rządu radzieckiego i dowództwo Armii Czerwonej. Ponoć na cud polskiej myśli inżynieryjnej zechciał popatrzeć nawet „ojciec narodów” – towarzysz Stalin. W okresie od października do grudnia 1939 r. polskie bombowce wykonały 39 lotów. Radzieccy piloci zauważyli, że „Łoś” jest stabilny we wszystkich trybach lotu, a technika pilotowania jest łatwiejsza niż w radzieckich samolotach tej klasy.

17 września 1939 roku, w wyniku agresji ZSRR na Polskę, w ręce Sowietów trafiło wiele polskich samolotów różnego typu, ale jeśli chodzi o „Łosie”, zdobyte 13 września 1939 r. na terenie Białorusi radzieckiej, to ich analiza i badanie trwały do czerwca 1941 r., czyli do ataku Niemiec hitlerowskich na ZSRR.

 

Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych

Do góry