Przez blisko trzy godziny debatowali 26 września 2015 r. w Grodnie polscy i białoruscy historycy, analizując wydarzenia związane z datą 17 września 1939 r. Uczestniczyli profesorowie Czesław Grzelak (AON, Warszawa) i Adam Dobroński (Uniw. W Białymstoku, b. minister – kierownik Urzędu ds. Kombatantów), dr Jerzy Milewski (IPN Białystok), a także dr Andrej Czarniakiewicz (Grodno) i dr Aliaksandr Paszkiewicz (redaktor naczelny czasopisma „Arche”, Mińsk) oraz Józef Porzecki (prezesa Komitetu Ochrony Miejsc Pamięci Narodowej przy Związku Polaków na Białorusi). Oto skrócony zapis dyskusji.
Panel dyskusyjny – Jak wydarzenia z 17 września 1939 r. zmieniły Europę Wschodnią
Czesław Grzelak: Podpisany 23 sierpnia 1939 r. pakt Ribbentrop-Mołotow w zasadniczy sposób wpłynął na przebieg wojny, rozpoczętej 1 września, a od 3 września noszącej charakter światowy. Francja i Anglia obiecały uderzenie na Niemcy 14 dni po mobilizacji, ale już 6 września gen. Maurice Gamelin zadecydował, że ataku nie będzie. Naczelna Rada Sojusznicza potwierdziła to 12 września w Abbeville. Stalin, który odwołał atak na Polskę zaplanowany na 12-12 września, ustalił nową datę na 17 tego miesiąca. Agresja sowiecka była kompletnym zaskoczeniem dla polskich polityków i dowódców. Jednak my i tal przegralibyśmy wojnę z Niemcami. 17 września tylko przypieczętował los Europy.
Jerzy Milewski: Polska do początku 1939 r. była „uwodzona” przez Hitlera, ale powiedziała „nie”. Niestety, polski wywiad nie wiedział nic o tajnym protokole paktu Ribbentrop-Mołotow i o efektach konferencji w Abbeville.
Aliaksandr Paszkiewicz: Trudno mówić o polskim moralnym sprzeciwie wobec Hitlera i o nadrzędnej roli honoru, skoro wcześniej Polska zajęła wspólnie z Niemcami część Czeschosłowacji.
Adam Dobroński: W 1920 r. zdarzył się cud, ale w 1939 r. cudu nie było. Wojna była przegrana już 1 września. Trzeba natomiast walczyć z tezą, że agresja sowiecka miała miejsce już po wyjściu polskiego rządu do Rumunii. A 17 września objawił bolesną prawdę: społeczeństwo Kresów Wschodnich nie stanęło w obronie Rzeczypospolitej.
Andrej Czarniakiewicz: Konflikty narodowościowe w Grodnie miały miejsce przez całe 20-lecie międzywojenne, ale bez 17 września nie przerodziłyby się w coś poważniejszego. Natomiast po 17 września państwo polskie co prawda opuściło Grodno, ale polskie społeczeństwo było gotowe walczyć. Zaś dla Białorusinów 1939 r. był wyzwoleniem, ale uczynił ich współodpowiedzialnymi za ówczesne zbrodnie. Dopóki nie dojdzie do jakiegoś „oczyszczenia” z tych zbrodni, będą one jak klątwa ciążyły nad Białorusią.
Panel dyskusyjny – Różne wizje Września ’39 na Białorusi
Aliaksandr Paszkiewicz: Nie ma jednolitego stanowiska co do 17 września w społeczeństwie białoruskim, inaczej niż w polskim, widzącym ten dzień jako agresję ZSRR. Trzeba przy tym wspomnieć o układzie ryskim (z 1921 r., ustanawiający granicę polsko-radziecką – przyp. red.), który odbierany był przez Białorusinów jako akt niesprawiedliwy dla narodu białoruskiego. Są trzy opinie w kwestii 17 września. Pierwsza, że Armia Czerwona wkroczyła na ziemie Zachodniej Białorusi i Zachodniej Białorusi żeby połączyć ziemie rozerwane traktatem ryskim. Druga, że najważniejsze są skutki negatywne tego dnia – Zachodnia Białoruś stała się częścią totalitarnego państwa, a ludność cierpiała prześladowania. I trzecia, że skutki były i pozytywne, i negatywne, bo co prawda było to dla Białorusinów wydarzenie narodo- i państwotwórcze, ale też Białoruska SRR była integralną częścią ZSRR ze wszystkimi tego fatalnymi konsekwencjami.
Jerzy Milewski: Polsko-białoruska komisja podręcznikowa spotkała się ostatnio kilkanaście lat temu. A jest białoruski podręcznik prof. Nowikowa dowodzący, że odnośnie zbrodni katyńskiej są „dwie wersje historii” i żadna „nie jest udokumentowana”. Najbardziej prosowieckie podręczniki historii są nie w Rosji, a na Białorusi.
Adam Dobroński: Białorusini powinni potępić pakt Ribbentrop-Mołotow, bo granica niemiecko-sowiecka miała być na Wiśle, a tam Białorusinów na pewno nie ma.
Andrej Czarniakiewicz: Sowiecka propaganda przedwojenna stworzyła obraz Białorusi Zachodniej jako ziemi okupowanej przez Polskę. Po 17 września to pojęcie zniknęło, bo nie było potrzebne, a ostatecznie zniszczyło je oddanie Wilna Litwie. Paradoksalnie dziś Zachodnia Białoruś kojarzona jest z wpływami polskimi.
* * *
W spotkaniu w sali Konsulatu Generalnego RP w Grodnie uczestniczyło ponad sto osób, głównie młodzieży. Obecny był kierujący Konsulatem konsul Zbigniew Pruchniak, który – wraz z prezesem Fundacji Joachima Lelewela, która organizowała to wydarzenie – otworzył obrady. Zebrani obejrzeli film „Krew na bruku. Grodno 1939”.
Z okazji kolejnej rocznicy 17 września 1939 r. publikujemy kilka zdjęć, prezentujących tamte wydarzenia – rzecz jasna od strony sowieckiej. Polskich fotografii nie ma i trudno się dziwić… Prezentowane zdjęcia należą do tych mniej znanych i pochodzą z różnych, rosyjskich stron internetowych i trudno nam gwarantować, że wszystkie naprawdę dotyczą interesującego nas okresu. Zapewne jednak większość – tak. Pokazują, jak wyglądali agresorzy.
Czołgi 4 Dońskiej Dywizji Kozaków w Polsce
Samochód pancerny BA-10, pod Grodnem (?)
BT-7, być może w drodze do Lwowa
Płk Nikołaj Szatałow z czołgistami
Niemieccy i sowieccy sojusznicy (Brześć?)
Sowiecka defilada we Lwowie
Radość „wyzwolonych”
Znaczek wydany dla uczczenia „oswobodzenia Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”
Tablica upamiętniająca bohaterów spod Kodziowiec. Źródło: kresy24.pl
Czesław Grzelak
Z wygasającą obroną Grodna (jaka miała miejsce w dniach 20-22 września 1939 roku) większość jego obrońców, wykorzystując, że wojska sowieckie nie zamknęły dróg odwrotu w kierunku północnym, wydostawała się z miasta maszerując na Grandzicze i Hożą, już od godzin południowych 21 września.
Większość pododdziałów dotarła do Hożej późnym wieczorem i nocą 21/22 września. Za wsią przez Niemen naprzeciwko wioski Plebańskie, funkcjonowała przeprawa promowa. Nieopodal był również bród.
Jako jedne z pierwszych przeprawiły się pułki Brygady Kawalerii Rezerwowej (BKRez.) „Wołkowysk” płk. Edmunda Helduta-Tarnasiewicza, przy której znajdował się gen. bryg. w st. spocz. Wacław Przeździecki. Zajęły przydzielone na kwatery wioski i dwory w promieniu 6-7 km od Sopoćkiń, które stanowiły centralny punkt zgrupowania oddziałów wołkowyskich i grodzieńskich. W myśl założeń szefa Sztabu DOK III płk. Benedykta Chłusewicza ( realizował wytyczne gen. Olszyny-Wilczyńskiego, przebywającego również w tym rejonie) ze znajdujących się tutaj oraz napływających pododdziałów planowano zorganizować związek taktyczny o strukturze dywizji piechoty, co miało nastąpić 24 września, po przeniesieniu całości zgrupowania w rejon miasteczka Sejny.
W Kodziowcach rozlokował się 101 pułk ułanów (puł.) mjr. Stanisława Żukowskiego z BKRez. „Wołkowysk”.
Znajdująca się w Sokółce większością swych sił 2 Brygada Pancerna (2 BPanc.) płk. Aleksieja Kurkina (wkrótce awansowanego do stopnia kombriga) z Grupy Konno-Zmechanizowanej (GKZ – odpowiednik operacyjnego zgrupowania armijnego) Frontu Białoruskiego (FB) otrzymała 21 września około godziny 11.00 rozkaz dowódcy GKZ komkora Iwana Bołdina sformowania oddziału zbiorczego w składzie: batalion czołgów BT-7 – 34 czołgi i 3 samochody pancerne BA-10; batalion zmechanizowany w składzie dwóch kompanii zmechanizowanych (raczej zmotoryzowanych – C.G.), plutonu rozpoznawczego (3 samochody pancerne BA-10); baterii dział przeciwpancernych (6 armat ppanc. 45 mm); plutonu przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Dołączono również 5 samochodów ciężarowych z amunicją (0,25 jednostki ognia), 3 cysterny z paliwem, warsztat remontowy typu A i samochód sanitarny. Ogółem 470 ludzi (w tym 53 oficerów) wyposażonych między innymi w 74 karabiny maszynowe i 23 radiostacje różnych typów.
Na dowódcę oddziału wyznaczono mjr. Czuwakina, a na komisarza – batalionowego komisarza Grigorienkę.
Oddział zbiorczy (działając w kierunku Sokółka–zachodni skraj Grodna–Sopoćkinie–Sejny–Suwałki–Augustów) miał zniszczyć polskie oddziały grupujące się w Lasach Augustowskich i opanować Suwałki oraz Augustów. Do wykonania zadania wyruszył 21 września o godzinie 15.00.
Podobny oddział zbiorczy ale z 27 BPanc. (pochodzącej również z GKZ) pod dowództwem mjr. Bogdanowa, w składzie 20 czołgów BT-7, jeden samochód pancerny BA-10 i batalion strzelecki na samochodach został również wysłany w kierunku Puszczy Augustowskiej w dniu następnym.
Tymczasem oddział mjr. Czuwakina po dotarciu do wsi Bieliczany po krótkim odpoczynku prawdopodobnie się rozdzielił. Część oddziału przeszła groblą przez podmokłe łąki na wieś Sylwanowce i dalej na Kodziowce, a część na Kowniany i Sopoćkinie. Nie posiadając żadnej informacji o polskich jednostkach, oddział wdał się w walkę, licząc na przygniatającą przewagę w sprzęcie bojowym.
Po godz. 23 od strony m. Sylwanowce rozległy się strzały i pod ubezpieczenia polskie podjechały wozy sowieckie. Wywiązała się krótka walka. Część pojazdów uszkodzono, pozostałe się wycofały. Być może były to pojazdy szpicy czołowej oddziału mjr. Czuwakina.
Polskie patrole wyruszyły za wycofującym się przeciwnikiem i stwierdziły obecność broni pancernej w bliżej nie ustalonej liczbie. O wynikach rozpoznania powiadomiono dowódcę pułku, mjr. Żukowskiego, mającego swą kwaterę w folwarku Kodziowce.
Około godziny 1.30, gdy czuwających ułanów ogarniało coraz większe zmęczenie i senność, ruszyło siedem sowieckich czołgów, zaskakując w pierwszej chwili linie obronne ułanów. Przedarły się przez polskie ubezpieczenia i ruszyły przez wieś. Po ich przejściu nastąpiła chwila ciszy. Ciszy pozornej, obie strony bowiem przygotowywały się do walki.
Tymczasem patrol skierowany na rozpoznanie, prawdopodobnie z 4 szwadronu 101 pułku ułanów, wykrył na wschód od wioski pododdział nieprzyjacielskiej piechoty, który zatrzymał się na postój bez wystawienia ubezpieczeń. Major Żukowski postanowił uderzyć na niego o godzinie 4.00 i niespodziewanym atakiem zniszczyć wroga całkowicie.
Atak zaskoczył nieprzyjaciela. Do jego likwidacji jednak nie doszło. W tym samym czasie Rosjanie rozpoczęli natarcie piechotą i czołgami na wioskę z kierunku zachodniego, wschodniego i północno-wschodniego. Było to uderzenie zaplanowane i zmasowane, mające przynieść rozbicie polskiego oddziału.
W wiosce rozpętało się piekło. Huk strzałów armatnich, ciągły jazgot broni maszynowej i gęsta palba karabinowa mieszały się z wybuchami granatów ręcznych, jękami rannych, kwikiem i rżeniem koni, kłusujących niejednokrotnie bez jeźdźców między zabudowaniami wioski i na jej przedpolu.
„Rajdujące” czołgi pozbawione osłony piechoty odciętej ogniem polskich żołnierzy, były kolejno niszczone bądź uszkadzane, głównie za pomocą butelek napełnionych benzyną lub naftą z prowizorycznym, podpalonym knotem w szyjce butelki.
Gdy w Kodziowcach trwała już walka, część czołgów oddziału mjr. Czuwakina, idąc z Bieliczan przez Szymkowce, Kowniany, dotarła 22 września około godziny 3.00 pod Sopoćkinie od strony wschodniej. Prawdopodobnie w Szymkowcach doszło do krótkiej walki ze słabymi dwoma szwadronami rtm. Ryszarda Wiszowatego, przez które czołgi się przedarły. Ten manewr spowodował, że znajdująca się w obronie na przedpolu Sopoćkiń (od strony Grodna) kompania por. Józefa Smereczyńskiego z baonu KOP Sejny mogła poczuć się zagrożona od tyłu i wycofała się z zajmowanych pozycji. Czołgi sowieckie weszły do Sopoćkiń i wdały się w walkę z odwodowymi pododdziałami baonu KOP Sejny, które po około godzinnej walce wycofały się z miasteczka. Czołgi w celu dodania sobie odwagi strzelały na oślep ze wszystkiego, co posiadały na uzbrojeniu, wzniecając liczne pożary. Rano KOP-owcy, powstrzymując nieprzyjaciela, wycofali się w kierunku Kanału Augustowskiego.
Powróćmy do boju w Kodziowcach.
Wraz z nastaniem poranka wyruszył na rozpoznanie zgodnie z rozkazem 3 szwadron por. Stanisława Dobrzańskiego. Po przejściu około pół kilometra – wspomina późniejszy ppor. [Antoni] Wróblewski – otrzymujemy ogień od czoła i z boków z broni ręcznej i maszynowej. Są zabici i ranni. Szwadron spiesza się i rozwija do akcji. Ciężko ranny zostaje dowódca pułku, który znajdował się obok szwadronu. Pułk obejmuje mjr [Stanisław] Siciński. Po linii idzie rozkaz do ataku. Porucznik Dobrzański podrywa szwadron i w tej chwili pada tuż koło mnie, ugodzony kulą rewolwerową w lewe oko. Szwadron obejmuje por. Gierycz. Walka trwa dalej. W pewnym momencie widzę łapę bolszewicką z wyciągniętym w moim kierunku rewolwerem. Oddaje do mnie strzał, ale chybił. Już jestem przy nim i szybko pomściłem śmierć mojego dowódcy szwadronu.
Tymczasem na horyzoncie pokazuje się nowa kolumna sowieckiej broni pancernej, która posuwa się w naszym kierunku. Nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się tej przeważającej wielokrotnie sile nieprzyjacielskiej. Następuje odwrót. Zabieramy ciało por. Dobrzańskiego, a ciężko rannego mjr. Żukowskiego zabiera wachm. Franciszek Mickiewicz i przekazuje napotkanej przypadkowo kolumnie samochodowej. Większość poległych musieliśmy zostawić na polu walki, rannych oddaliśmy pod opiekę ludności cywilnej, nie mając dla nich żadnych środków transportowych.
Gen. Wacław Przeździecki, zdecydował rano 22 września skoncentrować podległe mu jednostki w rejonie północno-zachodnich Sopoćkiń, by następnie całością sił przebijać się ku granicy litewskiej przez tereny jeszcze słabo nasycone oddziałami Armii Czerwonej.
101 puł. kończył kilkugodzinną walkę w Kodziowcach. Po godzinie 8.00 odparł ostatni atak sowieckiej piechoty wspartej czołgami. Na przedpolach i w samej wsi dopalały się wraki czołgów, leżały trupy koni i ludzi. Próby podpalenia przez czerwonoarmistów zabudowań wioski za pomocą pocisków zapalających nie przyniosły rezultatów z powodu bardzo dużego nawilgocenia zewnętrznych części budynków i padającego całą noc lekkiego deszczu.
Pułk nie został jednak rozbity, chociaż 2 i 3 szwadron straciły prawie połowę ludzi w poległych i rannych oraz blisko 70% koni. Nieco lepiej sytuacja się przedstawiała w pozostałych pododdziałach pułku, chociaż i tam straty były niemałe. Na polu bitwy padł między innymi dowódca szwadronu karabinów maszynowych rtm. Apoloniusz Ścisłowski i dowódca 3 szwadronu por. Stanisław Dobrzański. Zginął również pochodzący z niedalekich Kalet kpr. Gardejko. Ciężko ranny dowódca pułku mjr Stanisław Żukowski zmarł w drodze do szpitala już na ziemi litewskiej. Pochowano go w Olicie w asyście pododdziału 2 puł. Armii Litewskiej, pośmiertnie odznaczając Krzyżem Orderu Virtuti Militari V kl.
Oddział mjr. Czuwakina poniósł również dotkliwe straty. Według źródeł sowieckich wyniosły one: 4 czołgi, 3 samochody, 11 zabitych i 14 rannych. Oceniono również, że rozgromiono około trzech kompanii Polaków, zabito dużo oficerów i jednego generała o nazwisku Wilczyński. Do niewoli wzięto 60 ludzi. Nie podano liczby uszkodzonych wozów bojowych, żeby nie powiększać strat. Liczono na ich wyremontowanie, co nie zawsze się udawało. Dlatego też ocena gen. Przeździeckiego, że w rejonie Sopoćkiń wyeliminowano 22 wozy bojowe (w tym 17 przez 101 puł.) jest prawdopodobna.
Gdy pododdziały polskie wycofywały się z rejonu Sopoćkiń, w pobliskim Teolinie pozostał gen. Józef Olszyna-Wilczyński. Był niemym świadkiem toczących się wydarzeń; przybity i załamany. Tragiczna postać września, choć był to przecież mężny żołnierz I Brygady Legionów i wojny polsko-rosyjskiej 1920 r.
Generał zwlekał do ostatniej chwili z wyjazdem z Teolina, jakby rzeczywiście nie chciał ocalenia, czekał śmierci. Gdy ruszyli, nie było już w pobliżu żadnych polskich oddziałów. Jechaliśmy może pięć minut – wspomina żona Generała, Alfreda Wilczyńska – gdy zamajaczyłyprzed nami dwa czołgi sowieckie. Posypały się strzały karabinowe z tyłu i z przodu. Odwrotu nie było […] obskoczyli nas żołnierze sowieccy […] dwaj komisarze zaczęli nas rewidować.
Po zrewidowaniu generała i jego adiutanta kpt. art. Mieczysława Strzemeskiego, odprowadzono ich do czołgów, a Alfredę Wilczyńską zamknięto w stodole. Po kilku minutach zagrały krótkimi seriami karabiny maszynowe i czołgi odjechały. Oczom Alfredy Wilczyńskiej ukazały się dwa zmasakrowane przez kule ciała. Odnotujmy, że stało się to w malutkiej miejscowości Góra Koliszówka, blisko Sopoćkiń, a sprawcą tej masakry był batalionowy komisarz Grigorienko[1] (czy sam strzelał, czy wydał rozkaz, nie wiadomo). Sowieci próbowali w niektórych dokumentach tuszować ten mord, sugerując, że gen. Olszyna-Wilczyński zginął w walce bądź że został rozstrzelany podczas zaciętego ataku polskich wojsk.
Bój pod Kodziowcami należy do jednego z większych, który stoczyli polscy ułani z regularnym, doborowym oddziałem Armii Czerwonej. Nie był bojem zwycięskim w pełnym tego słowa znaczeniu, bo przecież nie rozbito zupełnie nacierającego oddziału sowieckiego. Zadano jedynie duże straty i nie pozwolono mu na realizację zadań taktycznych. Nie był na pewno bojem przegranym, gdyż pułk opuścił swe stanowiska bojowe nie w wyniku przegranej walki, ale na rozkaz wyższego przełożonego. Zachował zdolność bojową, co prawda przy znacznie uszczuplonym stanie i niewielkich ilościach amunicji, z uzupełnieniem której były poważne kłopoty. Był to w historii tego rezerwowego pułku ułanów pierwszy tak krwawy i wyczerpujący bój, gdzie przeciw pancerzom czołgów ułani mogli zastosować jedyną prymitywną broń przeciwpancerną, jaką były butelki z benzyną lub naftą.
Zadanie osłony Zgrupowania Kawalerii gen. Przeździeckiego wypełnili z nadwyżką, dając generałowi czas na podjęcie decyzji, na uratowanie przed rozbiciem jednostek zgrupowania, na ocalenie od śmierci i niewoli wielu kolegów.
Syn rotmistrza Apoloniusza Ścisłowskiego, Włodzimierz Ścisłowski (mieszkający po wojnie w Poznaniu) zadedykował ojcu wiersz nawiązujący do tej bitwy, pod znamiennym tytułem: Zostały tylko ślady podków, który został również wylansowany jako przebój na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu w latach 70-tych XX w.
Gdzie jesteście ułani
i ten konik bułany,
i ten siwy, ten kary jak noc?
Gdzie taczanki pomknęły,
szlakiem jakich kolein
ruszył szwadron do boju się rwąc?
Zostały tylko ślady podków,
po szable już nie sięgnie dłoń,
i tylko w piersi, tylko w środku
jest żal, że już nie zarży koń.
Zostały tylko ślady podków,
ułański patrol w lesie znikł,
drżą jeszcze wierzb gałęzie wiotkie,
lecz jeźdźców nie odnajdzie nikt.
Hej, hej ułani, malowane dzieci,
oddaliście Polsce swą młodość i krew!
Dziewczyna za wami chyba nie poleci,
rozpłynął się w chmurach wasz bojowy śpiew.
Zostały tylko ślady podków,
lecz gdzie są konie, któż to wie?
Wśród wiejskich sadów i opłotków
brzmi echo trąbki jak we śnie.
Zostały tylko ślady podków,
gdzie leśnych duktów sypki piach,
zostały tylko ślady podków
i żywa pamięć o tych dniach.
Tumult szarży już ucichł,
ilu chłopców nie wróci,
tylko sztandar pokłonił się im.
Koń smutny gdzieś pobiegł,
Krzyżyk stanął na grobie,
Wiatr wrześniowy rozgonił już dym.
Zostały tylko ślady podków…
*
Po walkach w rejonie Sopoćkiń i Kodziowiec oddziały polskie zaczęły się wycofywać w kierunku północnym za Kanał Augustowski i rzekę Czarna Hańcza, gdzie doszło jeszcze do walk, między innymi z pododdziałami 77 pułku kawalerii 4 Dywizji Kawalerii pod Wólką Rządową i Kaletami.
24 i 25 września sformowane doraźnie niewielkie oddziały sowieckie (przeważnie kilka czołgów, jedna–dwie kompanie strzeleckie oraz pluton cekaemów) prowadziły oczyszczanie rejonu Sejn, Suwałk, Augustowa z drobnych pododdziałków polskich wojsk, które jeszcze nie były zdecydowane na przejście granicy z Litwą. Dopiero nacisk sowieckich pododdziałów manewrujących gęsto wzdłuż granicy z Litwą, zmusił poszczególne grupy polskich żołnierzy do przekroczenia granicy. Nie wszystkich. Jedni zdecydowali przedzierać się w swoje rodzinne strony, inni szukać walczących jeszcze polskich wojsk. Między innymi resztki 102 pułku ułanów rezerwowych 23 września późnym wieczorem przekroczyły granicę, w kraju pozostali: por. Feliks Karpiński oraz późniejsi sławni Hubalczycy – rtm. Stanisław Sołtykiewicz; plutonowi Romuald Rodziewicz i Józef Alicki. Po rozwiązaniu 110 pułku ułanów rezerwowych w rejonie Kolna, mjr Henryk Dobrzański na czele kilkudziesięciu ułanów dotarł na Kielecczyznę, gdzie jako „Hubal” walczył do wiosny 1940 r.
Zwarte grupy żołnierzy polskich przekraczały granicę litewską jeszcze w ciągu kilku następnych dni, zanim oddziały sowieckie zaciągnęły gęstą sieć granicznych posterunków. Jako jedne z ostatnich większych grup żołnierskich 26 września granicę litewską przekroczyły resztki szwadronów rtm. Ryszarda Wiszowatego.
Idea organizacji polskiego związku taktycznego o strukturze dywizji piechoty w tym rejonie poniosła fiasko ze względu na zbyt liczne i dobrze wyposażone siły sowieckie.
Znacznie szerzej tematyka powyższa odzwierciedlona jest w książce autorskiej pt: Kresy w czerwieni 1939, edytorsko opracowanej przez Oficynę Wydawniczą RYTM, oraz Kresy w ogniu – Wydawnictwo BELLONA.
[1] Rossijskij Gossudarstwiennyj Wojennyj Archiv, 3358-36-9, k. 118–119. W czasie odwrotu czerwcowego 1941 r. Grigorienko odłączył się od swojego oddziału, wszedł do wody pod mostem na Berezynie, zamaskował się liśćmi i trawą i zaczął ostrzeliwać funkcjonariuszy NKWD, uważając ich za przebranych szpiegów niemieckich, sprytnie wykorzystując naloty lotnicze jako osłonę. Gdy go odkryto, walczył zaciekle, dopóki nie został zastrzelony.
Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych
Bez daty i miejsca sporządzenia. Relacja Kazimierza Bolińskiego o wydarzeniach w Wilnie we wrześniu 1939 roku.
Warta na Rossie. Fot. Internet
Wraz z grupą kolegów, mieszkańców dzielnicy Rossa, trafiłem do plutonu wartowniczego, który zmienił żołnierzy liniowych do pełnienia warty honorowej przy grobie Serca Komendanta na cmentarzu wojskowym – mauzoleum Rossa.
Plutonem dowodzili kpt. Bohatyrewicz, z dzielnicowej komendy „Strzelca” oraz sierżant Harciarek.
Otrzymaliśmy za duże mundury, a nawet hełmy i stare, długie francuskie karabiny „Berthiery”, a do nich aż… po pięć sztuk ostrych nabojów.
Oprócz warty honorowej patrolowaliśmy okoliczne ulice, legitymując kręcących się wszędzie uchodźców z Polski centralnej, którzy masowo zjechali do Wilna po apelu radiowym płk. Umiastowskiego, nakazującego ewakuację mężczyzn zdolnych do noszenia broni na wschód. Była wówczas szpiegomania. Ci przybysze inaczej mówili niż my, byli nawet inaczej ubrani. Stąd prawie każdy wydawał się nam „wilniukom”, podejrzanym dywersantem.
[…] Co godzina przez okrągłą dobę zmienialiśmy się na warcie honorowej przy płycie z Sercem. Patrolowania po mieście było już mniej.
Aż nastał pamiętny 17 września. Nasz dowódca zwołał wszystkich do kancelarii, a tam z głośnika naszego radia marki „Elektrit” dobiegały niewiarygodne komunikaty o rewolucji w Niemczech, o samobójstwie Hitlera, o bombardowaniu Berlina. Niestety, za tymi radosnymi komunikatami nadana wiadomość zmroziła nas wszystkich, chociaż jeszcze jej grozy nie docenialiśmy. Komunikat głosił:
– Dziś o świcie Armia Sowiecka przekroczyła granicę. Jak donoszą z posterunków, bolszewicy osiągnęli już starą linię demarkacyjną z 1920 r. Nieznane są ich zamiary…
Nasz kapitan złapał za telefon. Ulicą Rossa w kierunku wschodnim zmierzały już nasze oddziały wojskowe.
Pod wartownię podjechała wojskowa ciężarówka, z której kazano nam wyładować prowiant, tornistry, chlebaki i skrzynki z amunicją. Czwórce strzelców z naszego oddziałku przyszło jechać z powrotem do koszar 85 pułku piechoty w Nowej Wilejce. Trafiłem do tej czwórki. U wylotu miasta okopywano działa. Budowano już barykady.
W koszarach wydawano amunicję dla nielicznych żołnierzy. Zostawiliśmy tam prowiant. Jeszcze potem jazda, jak się okazało, do gotowej barykady z okopaną armatą przy Szkole Powszechnej nr 16 przy ul. Beliny.
Po powrocie do wartowni zastaliśmy tam kilku oficerów z płk. Stanisławem Bobiatyńskim z komendy Obszaru Warownego „Wilno”. Zebrano nas wszystkich w salce muzeum darów od różnych delegacji dla uczczenia pamięci wodza Polski. Pułkownik Bobiatyński zwrócił się do nas z zapytaniem:
– Kto z was zna dobrze cmentarz?
Wszyscy byliśmy z tej dzielnicy. Wówczas zdjął krzyż ze ściany i wyciągnął z kabury pistolet.
– Złożycie teraz przysięgę żołnierską na tajemnicę wojskową najwyższej wagi.
Pamiętam, że ciarki przeszły chyba nie tylko mnie z ważności chwili. Zwrócił się też do mnie przez „wy”, jak do prawdziwego żołnierza, może raczej dlatego, że mnie przypomniał sobie jako syna legionisty, bo deklamowałem wierszyki z okazji przyjazdów Komendanta do Wilna i innych spotkań Polskiego Związku Obrońców Ojczyzny, fotografowanych zwykle przez legionistę Siemaszkę.
– Znacie dobrze cmentarz? – spytał pułkownik.
– Tak – odparłem. – Tu obok mieszkamy, to było miejsce naszych zabaw.
– Musimy dobrze ukryć ważne dokumenty.
– Najlepiej zapakować je do trumien i wsadzić pomiędzy inne, w dużym rodzinnym grobowcu – poradziłem.
– Zgoda, to dobry pomysł – powiedział Bobiatyński.
Udaliśmy się do proponowanego grobowca, a późnym wieczorem, zaprzysiężeni, zawieźli dwie ciężkie trumny wyładowane z ciężarówki cmentarną „kałamaszką”, tj. wózkiem do wożenia trumien do miejsca ukrycia.
Rano 18 września pojawiły się nad cmentarzem dziesiątki polskich samolotów, chyba po to, aby oddać hołd Sercu Komendanta. „Pewuesy” i „erwudziaki” przelatywały tak nisko, że obcinały gałęzie wysokich drzew starego cmentarza. Jak się później dowiedziałem były to samoloty z 5 pułku lotniczego z Lidy i innych jednostek. Potem 82 maszyny – szkolne i sportowe – wylądowały w łotewskim Dyneburgu. Były w tej liczbie trzy bojowe „Karasie” oraz kilka „Lockhedów” z łotewskich linii pasażerskich.
Po południu pojawili się w mauzoleum oficerowie i podchorążowie w hełmach, z erkaemami, w pełnym rynsztunku. Był to oddziałek Legii Oficerskiej, przyszli tutaj z żołnierskiego obowiązku. Przecież zaraz mieli podjąć nierówną walkę w obronie ukochanego miasta Komendanta. To był jakby meldunek.
Kapitan Bohatyrewicz odczytał nam głośno artykuł wstępny Stanisława Cata-Mackiewicza z ostatniego, jak się okazało, 237 numeru dziennika „Słowo”, znanego w całej Polsce:
„W dniu wczorajszym, w niedzielę 17 września, wojska sowieckie przekroczyły granicę […] Nie wiemy, jakie stanowisko zajmie rząd litewski […] Wilno będzie się bronić […] Możemy być pewni ostatecznego zwycięstwa […] Boże, dopomóż w słusznej walce i zmiłuj się nad Wilnem”.
Późnym wieczorem z daleka ze wschodu słychać było wystrzały armatnie. A tu panowała cisza. Przybył goniec na rowerze. Rozprowadzający wartę sierżant Harciarek pomaszerował ze mną i Jasiem Turkiem na kolejną zmianę. Niedługo trwaliśmy na tej ostatniej warcie honorowej przy Sercu Komendanta. Kapitan Bohatyrewicz stanął przed płytą wraz z całą wyprężoną na baczność drużyną i zakomenderował:
– Ostatnia warta honorowa przy grobie serca marszałka Piłsudskiego i jego matki, do szeregu wstąp!
Wybijając takt, zajęliśmy miejsce w dwuszeregu.
– W prawo zwrot, do wartowni marsz! – padła komenda.
Był już rozkaz zbiórki dla całej kompanii PW w gmachu gimnazjum litewskiego przy ul. Dąbrowskiego. To był kawał drogi przez całe rzęsiście oświetlone miasto. Chwila zadum przed kaplicą z obrazem patronki Wilna, Matki Boskiej Ostrobramskiej, skąd dochodziły dźwięki hymnu Pod Twoją Obronę. Jeszcze spojrzenie na gmach swojej starej budy, gimnazjum Zapaśnika nad kinem „Casino”. Z megafonów ulicznych dochodziły dzwięki marsza legionowego. Słychać było słowa prezydenta miasta, zawiadamiającego, iż Wilno bronione nie będzie. Wojsko wycofuje się na Litwę.
Wreszcie dobiegamy do gimnazjum. Tu z wozów taborowych wyfasowaliśmy nowiutkie karabiny, bagnety i po 80 nabojów do ładownic. Harcerki z pogotowia dokarmiły chłopaków i pocieszały jak mogły. Oni chcą maszerować dalej, do aliantów, do walki.
Wreszcie sformowana kompania młodzików ruszyła przez barykady Mostu Zielonego, aby w strugach ulewnego deszczu pomaszerować ulicą Wiłkomirską w kierunku Mejszagoły. Szły też inne jednostki, jechały tabory, czasem taczanka lub zaprzęg z armatą.
Po forsownym marszu o świcie przerwa w Mejszagole. Miejscowa ludność dokarmiała chłopaków mlekiem i chlebem.
Twarze mężczyzn i kobiet pogrążone w smutku. Bohatyrewicz nakazał zbiórkę.
– Kompania śpiewa – krzyknął.
I jakby na przekór zarządzeniu losu, na przekór klęsce popłynęła w niebo z młodych piersi stara pieśń żołnierzy-tułaczy: Hej strzelcy wraz. Pod samą granicą, w zagajniku, jeszcze raz odprawa kompanii. Już ostatnia.
– Żołnierze, strzelcy – mówił do nas kapitan. – Teraz decyzja należy już do każdego. Przekroczyć granicę i dalej próbować dostać się do aliantów czy tutaj pozostać i wracać do domu. Niech wystąpią ci, którzy chcą przekroczyć granicę.
Większość wystąpiła. Bohatyrewicz nakazał czekać na kilku maruderów. Zmęczony przysnąłem w ciepłych promieniach wrześniowego słońca. Zostałem obudzony przez młodego podchorążego.
– Wy zostajecie? – zapytał. Zaskoczony patrzyłem na parokonną bryczkę i ładną dziewczynę – towarzyszkę podchorążego.
– Sam nie wiem – odparłem. Podchorąży wręczył mi dwa pistolety „Vis”.
– To tak na wszelki wypadek – powiedział – bo Litwini rewidują, jak słychać, tylko szarże.
Maruderów nie było. Nagle pojawił się na pustym trakcie duży kabriolet pełen oficerów. Zawołano mnie.
– Musicie jechać z nami. Z tyłu widać czołgi sowieckie. Litwini zaraz mogą zamknąć granicę.
Jeden z pułkowników oddalił się do krzaków. Po chwili rozległ się huk wystrzału. Inni tam pobiegli. Zaraz wrócili. Któryś wykrzyknął:
– Aleksandrowicz strzelił sobie w usta…
Granicę przejechałem na stopniach samochodu. Żołnierze litewscy zajmowali pozycje w rowach strzeleckich. Widoczne były gniazda karabinów maszynowych. Rzuciłem karabin, ładownicę i bagnet na stertę. Czekały już ciapowate, wielkie, ciężarowe fordy. Po krótkiej jeździe zawieziono nas do budynku szkolnego w powiatowym mieście Ukmerge – Wiłkomierz. Były już tam setki podoficerów i szeregowych, bo oficerów oddzielono.
***
Propagandowy plakat sowiecki
1989 r., październik 24. Warszawa. Relacja Mieczysława Wołodźki o jego udziale w obronie Grodna
Pracowałem na poczcie w Landwarowie koło Wilna, w systemie dyżurów. Rano 19 września przyszli inni koledzy, mnie zwolniono do domu. Idąc zaszedłem na dworzec w Landwarowie. Było tam dużo wojska, stały pociągi i jakoś tak nawiązałem kontakt z oficerami. Zapytałem, czy nie można byłoby wstąpić do wojska na ochotnika.
Oficerowie powiedzieli: „Proszę bardzo, niech pan jedzie. Sami nie wiemy, dokąd jedziemy”. I chyba o godzinie 10 pociąg wyruszył w stronę Grodna. Rzeczywiście, zabrałem się z wojskowymi i jeszcze pociąg wolno jechał, kiedy zobaczyłem kolegę, Michała Stankiewicza. Krzyknąłem” „Mićka…” i on wskoczył do tego samego wagonu – to były wagony towarowe, pociąg jechał jeszcze wolno – i jechaliśmy razem przez całą drogę. Rozmawialiśmy z wojskowymi na wszystkie tematy. Nikt nie był zorientowany, jak wygląda sytuacja.
Jak dojechaliśmy do Grodna, to była godzina 3-4 po południu. Tam zaczęliśmy wyładowywać się z wagonów i jeden z oficerów mówi: „O, tam jest pułkownik, niech pan zgłosi się do niego”.
W pociągu, którym przyjechałem, było około pięciuset, sześciuset żołnierzy. Więc zgłosiłem się i proszę, żeby przyjął mnie do wojska na ochotnika. Byłem w mundurze pocztowym, a mundur ten przed wojną wyglądał mniej więcej jak mundur oficerski dzisiaj.
Byłem młody, miałem mundur dopasowany, więc pułkownik kazał mi stawać do szeregu.
Mówię: „Panie pułkowniku, ale tu jest jeszcze mój kolega”. Odpowiada: „Proszę, stawajcie na koniec”. Nie pamiętam w tej chwili, jak się do mnie zwracał, czy „pan”, czy „wy”. Przyszliśmy do koszar. Tam ustawiliśmy się w dwuszeregu: oficerowie wystąp, podoficerowie wystąp. Z tego wniosek, że to było chyba wojsko zbierane, nie był to jednolity, określony pułk. Zaczęli występować i później pułkownik szedł w szeregu, zatrzymał się przy mnie i zapytał, dlaczego nie występuję. Odpowiedziałem, że nie jestem podoficerem. „PW macie?”. „Tak jest. „Wystąp”. Później zaczęli liczyć po kolei i z tego wniosek, że nie było to wojsko jednolite. Odliczali po osiemnastu żołnierzy i przydzielali podoficera. Ja też dostałem tych osiemnastu. W wojsku nie byłem, nie wiedziałem, co z tym zrobić […]
Później był rozkaz, żeby spisać swoich żołnierzy, więc zrobiłem tę listę. Później każdy musiał domundurować się, dozbroić i tak dalej. Przeważnie wszyscy mieli ubranie, ja też nie zmieniałem swojego, ale na przykład kolega Stankiewicz dopasował sobie mundur. Później dostaliśmy karabiny, takie długie z pierwszej wojny światowej. Kto nie miał butów, to mógł sobie dopasować, dostawaliśmy bagnety i w końcu przeznaczyli nam miejsce do spania w koszarach. W nocy, o godzinie 4, może 5 obudził mnie jakiś żołnierz i powiedział, że mam się zgłosić do dowódcy, do kapitana.
Przyszedłem, zameldowałem się. Spytał mnie, co ja tu robię! Odpowiedziałem, że pułkownik przyjął mnie na ochotnika. Pyta mnie skąd jestem? Odpowiedziałem, że z Landwarowa. Gdzie pan pracował? Mówię, że pracowałem i jeszcze jestem pracownikiem urzędu pocztowego w Landwarowie. Zaczął pytać, jak długo pracuję? Pracowałem wtedy już chyba rok i trzy czy cztery miesiące. Powiedział w końcu, że będę jego zaufanym człowiekiem, że dostanę jego torbę…
…i że mam pilnować tej torby i tych map. Później była już pobudka, znów zbiórka, śniadanie, zaczęli dzielić konserwy, chleb i po jakimś czasie zaczęli tworzyć drużyny szturmowe.
Było to 20 września, rano. Zaczęli tworzyć te drużyny szturmowe, więc się do nich zgłosiłem. Zabrali mi moją drużynę, a przydzielili żołnierzy, którzy zgłosili się do drużyny szturmowej.
Przegrupowaliśmy się, a po pewnym momencie strzały z cekaemów, karabinów… Wszyscy, którzy stali na dziedzińcu [placu alarmowym] rzucili się do koszar, a ja, ze strachu – ponieważ pierwszy raz mnie to zaskoczyło – nie mogłem, po prostu nogi mi odmówiły posłuszeństwa i tak jak stałem, zacząłem powoli iść i być może to zrobiło wrażenie, że się nie boję, czy coś takiego, trudno mi powiedzieć. W każdym razie, kiedy doszedłem do koszar i wchodziłem do nich, za mną wyleciały drużyny szturmowe. Wyskoczył też ten kapitan i krzyknął do mnie, więc pobiegłem za nim z grupą 30-40 osób. Nie była to jakaś konkretna drużyna, tylko ogólnie drużyny szturmowe. Nie wiedzieliśmy w ogóle, kto napadł, z kim mamy walczyć. Doszliśmy do szkoły, była to szkoła rzemieślnicza, zawodowa.
Dobiegliśmy tam w pełnym rynsztunku, padł rozkaz: „Zostawić wszystko, wziąć tylko karabiny i granaty, i znów za mną!” Przebiegliśmy przez jakiś nieduży park i tam się palił czołg. Nikogo przy nim nie było. Przebiegliśmy koło niego i dalej nie wiedzieliśmy, kto to jest: Niemcy czy Ruscy.
Dobiegliśmy do rogu ulicy i natknęliśmy się na czołg, który prowadził ogień na wprost z karabinu maszynowego i armaty. I znowu to samo: żołnierze zaczęli uciekać, a ja tylko przebiegłem przez ulicę i nawet chciałem dostać się do domu, ale drzwi były zamknięte, a on jak walił to walił w szyby. W pewnym momencie przestał strzelać, być może coś mu się popsuło. Więc my zza rogu do niego strzelaliśmy i rzucaliśmy granaty. W pewnym momencie otworzyła się klapa, wyskoczył jeden z żołnierzy, ale w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, kto to jest. Jak strzelaliśmy do czołgu ze wszystkich stron, ten żołnierz dostał pocisk w twarz. Wydostał się z czołgu i upadł. Podbiegliśmy do niego, a on mówi: „Towariszczy, nie zabijajcie mnie”. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że są to bolszewicy.
Przyłączyli się do nas uczniowie, robotnicy, nieśli amunicję, pomagali nam… To była cała grupa, tak, że wojsko jako wojsko już przestało być, tyle tylko, że w tej grupie byli i żołnierze i uczniowie. Dobiegliśmy do tego bolszewika i ktoś z robotników zaczął mu przeszukiwać kieszenie i znalazł jakąś legitymację. Przeczytał i krzyczy: „Słuchajcie! To taki nie taki, to Żyd. W tym i w tym roku uciekł do Rosji”. Był on w stopniu lejtnanta. Jakiś żołnierz-lotnik skoczył do niego z karabinem, chyba chciał go dobić – trudno mi w tej chwili powiedzieć – w każdym razie zasłoniłem mu drogę, bo byłem w harcerstwie: jak dobijać rannego? To było nie do pomyślenia. Ja i jakiś jeszcze żołnierz wzięliśmy go na karabiny i chcieliśmy wnieść do bramy na tej ulicy. Zobaczyliśmy tam trzy osoby przez niego zabite. Jak strzelał z armatki i z cekaemu, to w bramie stali ludzie. Pocisk uderzył w tę bramę żelazną, zabijając kobietę i dwóch mężczyzn, czy odwrotnie – nie pamiętam. Rzuciliśmy go tam.
Znów się potworzyły grupy. Jedna część została przy tym czołgu, my pobiegliśmy w stronę koszar. Patrzymy – stoi beczka z benzyną, którą nalewają do butelek. Dzieciaki przynoszą butelki z różnych stron, a harcerki, czy ktoś, nalewają benzynę i tam spotkałem znów Mićkę Stankiewicza. Nabraliśmy tych butelek benzyny do wiadra i pobiegliśmy. Nad samym Niemnem, zaraz przy koszarach znów stał czołg. Też strzelał do nas i też nie mógł ruszyć, bo jedna z jego gąsienic buksowała. Odkręcił się frontem do nas i też strzelał z armatki i cekaemu. A przed nim, chyba ze dwadzieścia kilka metrów były wykopane okopy, w których my byliśmy z tą benzyną.
W tym czasie zaczął krążyć samolot, kukuruźnik. Nie rzucał bomb, tylko krążył. Po drugiej stronie rzeki szła jakaś tyraliera, w zielonych mundurach. I nie wiadomo, czy to byli nasi…
Oni byli może jakieś dwieście metrów od rzeki, także odległość między nami było do czterystu metrów. W mojej drużynie był podchorąży bez stopnia, [Brunon] Hlebowicz, i on krzyknął: „Nie strzelać, przerwać ogień!” Dostał się do Niemna, wziął jakąś łódkę i płynął na drugą stronę. Kiedy dopłynął do połowy rzeki, odwrócił się i krzyknął: „Strzelać, bolszewicy!” Z naszej strony poszedł gęsty ogień, szczerbiąc szeregi bolszewickiej tyraliery, która zaległa po drugiej stronie Niemna. Zajęliśmy się stojącym nieopodal czołgiem.
Jakiś major skoczył ku niemu, wdrapał się na czołg i karabinem skręcił mu jego cekaem. I w tym czasie ja z Mićkiem z butelkami z benzyną dobiegliśmy do czołgu, rzuciliśmy jedną czy dwie butelki i czołg się zaczął palić. Zrobiło nam się go szkoda, bo to czołg zdobyty i zaczęliśmy go gasić.
Ktoś odczepił łom od czołgui starał się podważyć klapę u góry. W pewnym momencie klapa się otworzyła, czołgista strzelił z pistoletu i trafił majora w piersi. Major upadł, a żołnierze rzucili granaty do środka.
[…] Na noc zajmowaliśmy obronę nad Niemnem w pobliżu mostu kolejowego, prowadząc wymianę ognia z placówkami bolszewickimi z drugiej strony rzeki. Nad ranem 21 września otrzymałem od kapitana [być może kpt. Korzon] rozkaz aby wziąć dwóch żołnierzy i pójść na zwiad na drugą stronę mostu a raczej wiaduktu kolejowego w stronę cmentarza. Rzeczywiście, podeszliśmy pod sam cmentarz. Jak on daleko był od kolei? Może pół kilometra, nie więcej. Słyszeliśmy, jak bolszewicy rozmawiają, kopią rowy czy coś takiego, bo słychać było odgłos łopaty. Zaraz też usłyszeliśmy, że idą żołnierze od strony miasta. Podaliśmy hasło, usłyszeliśmy odzew; przybyły powiedział, że mam się wycofać i zameldować o wynikach rozpoznania.
Wycofaliśmy się normalnym krokiem, w pewnym momencie usłyszeliśmy jakiś ruch za nami. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że patrol, który nas wymienił biegnie w naszą stronę. Zaczęło już świtać, więc też zaczęliśmy biec. Wpadliśmy do okopów. Byli tutaj już nasi żołnierze, były erkaemy, cekaem… Kapitana już nie zobaczyłem…
W tych okopach byliśmy gdzieś tak do godziny 1, może 2 [po południu]… Bolszewików nie puściliśmy, bo jak atakowali, to dostali ogień z karabinów i rozsypali się za torem kolejowym i dalej nie poszli. Później, z drugiej strony patrzymy, jakiś ruch. Biegły kobiety, mężczyźni, a zza rogu wyjechała tankietka i strzelała w nasze okopy. Sierżant dostał w lewe kolano. Upadł, wezwaliśmy sanitariuszy, oni przyszli i go nieśli. Ja szedłem na przodzie i rozwalałem płoty do szpitala. Szpital był niedaleko i przez ogrody do niego doszliśmy. W szpitalu był popłoch, było bardzo nieprzyjemnie, bo niektórzy nasi żołnierze zrzucali już mundury, niektórzy już mieli ubrania cywilne, niektórzy zrywali orzełki. Kiedy mnie zobaczyli, to zaczęli się trochę chować i zrobiło mi się nieprzyjemnie, bo nie dopuszczałem myśli o ucieczce. Udałem, że tego wszystkiego nie widzę i wróciłem do okopów. Później ta tankietka wycofała się. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że nie ma innych żołnierzy, więc też zaczęliśmy cofać się do koszar. Pod koszarami już nie było tej armatki, która jeszcze wczoraj tam była i jakaś tankietka tam stała, unieruchomiona. Po drugiej stronie leżał zabity żołnierz. Był w ruskim płaszczu, a ci w czołgach byli w czarnych kombinezonach.
Wpadliśmy do koszar. Było tam dużo żołnierzy, każdy z nas dostał na każdym piętrze – koszary były chyba dwupiętrowe, może trzypiętrowe, w tej chwili nie pamiętam – w każdym razie na jednym z pięter dostałem jedną stronę koszar jako dowódca i obstawiliśmy okna prowadząc ogień z erkaemów, cekaemów i karabinów. Widoczność mieliśmy dobrą na dużą odległość.
W pewnym momencie (wołali na mnie panie komendancie, ponieważ byłem bez stopnia) ktoś mówi: „Panie komendancie, do czołgu jest przywiązany sztubak. Co robić?” Dzisiaj nie wiem co bym zrobił…
[…] On siedział na czołgu z przodu. Czy był przywiązany, nie potrafię dziś powiedzieć. Odległość wynosiła około trzystu metrów.
Może to był jakiś Żydziak, może ktoś inny, może prowadził ich na ochotnika – trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie, jak mi zameldowali, przez lornetkę zobaczyłem, że rzeczywiście siedzi na czołgu. Dałem rozkaz: „Ognia” i wszyscy zaczęli strzelać. Czołg się zatrzymał i wycofał. Prawdopodobnie ten uczeń – sztubak, jak to się kiedyś mówiło – jednak przeżył, bo poznałem tutaj żonę mojego kolegi z Grodna. Zaczęliśmy kiedyś rozmawiać na ten temat. Odpowiedziała mi: „A wie pan, on jednak został przy życiu”.
Zaczęło już ciemnieć, nadchodził wieczór, czołgi już jeździły po ulicach, reflektory, paliły się światła i ten sam Hlebowicz… zgłosił się do dowódcy i mówi: „Panie kapitanie, niestety, sprawę mamy przegraną. Jedno nas może uratować: musimy wydostać się z Grodna. Podejmuję się wyprowadzić, ponieważ znam dobrze Grodno”.
W tych koszarach było nas ponad trzysta osób. Hlebowicz powiedział, że wszystkich, to się chyba nie da wyprowadzić. Dzisiaj, z perspektywy lat nie bardzo mi się to podoba, bo powiedział, że trzeba żołnierzom ogłosić, iż jest specjalne zadanie i kto się zgłosi na ochotnika. Wróciliśmy do swoich grup i zawiadomiliśmy, że jest zadanie specjalne, nie wiem jakie, w każdym razie potrzeba ochotników. Zaczęli się zgłaszać i z całego budynku zgłosiło się dziewięćdziesiąt sześć osób.
Wtedy zebrali nas w jednym pokoju, kazali zabrać tylko granaty, karabiny, buty zdjąć. Byliśmy na piętrze, była tam przybudówka i w tej przybudówce była kuchnia. Wyjść od frontu już nie było można, bo ulice były opanowane przez bolszewików i przez okno wyskoczyliśmy na tę przybudówkę i z przybudówki na ziemię. Hlebowicz prowadził nas ogrodami, przeskakiwaliśmy ulice, jak było widać światło, albo słychać silniki to przeczekiwaliśmy i wyprowadził nas za Grodno. Wyprowadził nas nad Niemen. Był tam prom. Przepłynęliśmy nim na drugą stronę rzeki.
***
Kodziowce dziś. Fot: Znadniemna.pl
1977 r. (bez daty dziennej i miesięcznej). Relacja podchorążego Stanisława Góry ze 101 pułku ułanów rez.
[…] 21 września 1939 r. w składzie Brygady Kawalerii Rez. „Wołkowysk” nasz pułk pod dowództwem mjr. Stanisława Żukowskiego, przemieszczał się przez Grodno w kierunku na Grandzicze i Hożą. W majątku Grandzicze było duże zgrupowanie polskiej kawalerii. Byliśmy obserwowani przez samoloty bolszewickie. Tego samego dnia około godziny 16 wyruszyliśmy [wschodnim] brzegiem Niemna do m. Hoża. Zaraz za miejscowością Hoża, już pod wieczór, przepłynęliśmy rzekę Niemen wpław i podczas przeprawy jeden szwoleżer utonął w rzece wraz z koniem. Po przepłynięciu rzeki Niemen całkowicie przemoczeni przejechaliśmy miejscowość Sylwanowce i dotarliśmy do wioski Kodziowce – 21 września około godziny 19. Zakwaterowano nas u poszczególnych gospodarzy, konie w stodole, szwoleżerowie po mieszkaniach, aby wysuszyć bieliznę, mundury i buty. Sztab ulokował się w środku wioski. Rozstawiono warty i czujki wokół wioski. Około godziny 22 wszczęto alarm. Warty nocne dały kilka strzałów. W kilkanaście minut wszyscy byliśmy w pogotowiu bojowym, Byliśmy przeświadczeni, że napadli na nas Niemcy. Noc była ciemna. Położenie geograficzne wioski: w środku wioski – była droga wiejska, nie szosa. Po prawej stronie drogi, jadąc od rzeki Niemen, było podwzgórze, a na szczycie tego podwzgórza były kępki lasu. Domy i zabudowania gospodarcze stały od samej drogi na tym podwzgórzu. Z lewej strony od drogi, jadąc od rzeki Niemen, były również domy i zabudowania rozłożone jakby w dolinie, która kończyła się jeszcze niżej polaną czy łąką zakończoną lasem.
Bitwa zaczęła się z wojskiem, które było na samochodach ciężarowych z krytą karoserią, a raczej były to drewniane budki na kilka osób na każdym samochodzie. Ciekawe, że samochody te napływały tą samą drogą od rzeki Niemen, którą myśmy przejeżdżali konno. Wszyscy szwoleżerowie [właściwa nazwa żołnierzy pułku – to ułani] byli na stanowiskach, przy karabinach maszynowych, armatce przeciwpancernej (choć bez jednego koła) ulokowanej na wzgórzu przy lasku i sprawnej do działania. Po bitwie z wojskiem na samochodach po obu stronach były straty w ludziach i uszkodzone samochody. Potem natychmiast następowały kolumny czołgów różnych wielkości. Sztab nasz przeniósł się z domu przy drodze za wzgórze z prawej strony.
Ciężar walk spotęgował się w wiosce Kodziowce na podwzgórzu. Powstało piekło. Rżenie koni, opuszczonych przez zabitych szwoleżerów, przy huku strzałów, karabinów maszynowych i czołgów, biegały po terenie bitewnym, jak zdziczałe, jęk rannych, wrzawa i krzyk ogromny, na jakimś odcinku trwała walka wręcz.
Około godziny 3 podjechał do mnie konno kapral Gardejko i oświadczył, że rotmistrz Bilwin zabity i tenże kapral prosił, ażebym na tym odcinku objął dowództwo. Objechałem wszystkie stanowiska i stwierdziłem, że amunicja się kończy do wszystkich rodzajów broni. Znikąd nie ma dostawy broni. Kapral Gardejko wynalazł, przy pomocy szwoleżerów, dwie-trzy beczki benzyny (prawdopodobnie benzyna pochodziła z samochodu wroga, który nie spłonął). Kapral Gardejko wraz z żołnierzami zorganizowali butelki, które napełniali benzyną i uderzali na czołgi. Teraz zobaczyliśmy, że to nie Niemcy, ale czołgi sowieckie. Około godziny 4 został zabity kapral Gardejko, który był moją prawą ręka i znał dokładnie teren, bo pochodził z miejscowości Kalety, która znajdowała się blisko wsi Kodziowce.
Między godziną 4 a 5 dosięgnął mnie czołg i dostałem serię kul w klatkę piersiową. Obydwa płuca przestrzelone na wylot, błona sercowa przebita milimetr od serca. Spadłem z konia nieprzytomny z powodu dużego upływu krwi. Jeszcze polski lekarz-porucznik, przy pomocy dwóch sanitariuszy, zdążyli mnie zanieść do chaty wiejskiej, rodziny Bondziuszów. Lekarz pociął na mnie mundur i koszulę, przemył ran riwanolem i wszystkie dziury, a było ich aż pięć, pozatykał gazą i ja wtedy odzyskałem przytomność. […], wiem, bo gdy odzyskałem przytomność, informowali mnie Bondziusze, że wszystkich rannych dobijano po zakończeniu walk rano – godzina 6-7. Mnie spotkałoby to samo. Bondziusze ukryli mnie w stodole, owinęli mnie w dwa snopki słomy żytniej. Przechowywany w stodole, po trzech dniach dostałem ogromnych boleści, prosiłem żeby mnie dobili. Bondziusz i sołtys wsi przyprowadzili miejscową akuszerkę, która (nie mając bandaży) porwała nową lnianą koszulę, porobiła bandaże, zerwała stare bandaże, obmyła rany rumiankiem i poczułem się jak nowo narodzony. Krótko trwała radość. Moich ran nie wolno było przemywać rumiankiem tylko riwanolem. Rumianek goi rany, a tych świeżych ran nie wolno goić. Po kilku godzinach dostałem jeszcze większych bóli niż poprzednio. Nie było innego wyjścia i Bondziusz odwiózł mnie furmanką do Sopoćkiń, do ambulatorium. Po wyboistej drodze znowu traciłem świadomość. Podkurowano mnie trochę w Sopoćkiniach, ubierając między innymi w piękną, haftowaną koszulę nocną co wzbudziło zainteresowanie ze strony NKWD, że jestem oficerem. Zaczęły się próby przesłuchań, ale ja nie mogłem rozmawiać ze względu na specyfikę ran – nie znałem także języka rosyjskiego.
Po jakimś czasie wywieziono mnie do Grodna, do szpitala wojskowego. Jechaliśmy na gołych deskach ciężarowego samochodu „Zis” z jeszcze jednym ciężko rannym żołnierzem (którego przejechał czołg). Byliśmy wykończeni i prawie konający. W szpitalu w Grodnie lekarze zaopiekowali się nami natychmiast i otoczyli nas fantastyczną opieką lekarską. Nie zapomnę nigdy czułej opieki młodziutkiego wówczas lekarza Niczypuruka, Białorusina, który obecnie w ZSRR cieszy się wielką sławą jako lekarz. Doktor Niczypuruk uratował mi życie i prawą rękę, która miała być odcięta przy samej szyi, ponieważ roztrzaskana główka kości ramieniowej posiadała masę drobnych kosteczek, których w żaden sposób nie można było usunąć. Dopiero Niczypuruk przez blisko trzy miesiące wyciągał mi te kosteczki pincetkami, każdego dnia po jednej, które pokazywały łebki wychodząc wraz z ropą. Młodzież szkolna licealna otoczyła nas wszystkich najczulszą i najserdeczniejszą opieką w Grodnie, podobnie jak w Sopoćkiniach. Po trzech miesiącach wypisano mnie ze szpitala i zabrany zostałem do więzienia, też w Grodnie.
oprac. Czesław Grzelak
Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych
Symboliczny grób najbardziej znanego obrońcy Grodna
Janusz Petelski
Niedawna lektura książki Jana Siemińskiego „Walczące Grodno. Wspomnienia harcerza” zachęciła mnie do przeczytania kilku dostępnych w Internecie opracowań, dotyczących grodzieńskeigo harcerstwa.
Przede wszystkim należy uświadomić sobie, czym było harcerstwo. W pierwszych latach XX wieku gen. Robert Baden-Powell stworzył skauting (od ang. „scout” – zwiadowca) – ruch, który błyskawicznie rozwinął się na wszystkich kontynentach. Pomysł był wynikiem wojennych doświadczeń generała jako obrońcy twierdzy Mafeking podczas II wojny burskiej, w roku 1899. Wówczas, nie mając dostatecznej liczby żołnierzy, wykorzystał z sukcesem małych chłopców – dzieci mieszkańców twierdzy – powierzając im funkcje łączników i zwiadowców.
Organizacje skautingowe zaczęto tworzyć także na terenach trzech zaborów. We Lwowie pierwsze drużyny skautowe zorganizował w 1911 Andrzej Małkowski – w niepodległej polsce pierwszy Naczelnik ZHP. To on scharakteryzował harcerstwo jako „skauting + niepodległość”. O ile bowiem w innych krajach skauting miał rozwijać w młodych ludziach charakter, zdrowie i sprawności fizyczną a także zainteresowania społeczne – na ziemiach polskich priorytetem było przygotowanie kadr do walki o niepodległość. Stąd brał się widoczny, bardziej paramilitarny charakter harcerstwa. Takie podejście okazało się słuszne – harcerze walczyli o wolną Polskę w I wojnie światowej, w polsko-bolszewickiej i podczas całej II wojny. W tej ostatniej piękną kartę zapisali właśnie harcerze grodzieńscy.
Historia harcerstwa w Grodnie zaczyna się w połowie marca 1917 r. Wtedy powstała tam pierwsza drużyna, pod komendą A. Gaspierskiego. Gdy wybuchła I wojna światowa i pojawiła się nadzieja na odzyskanie niepodlegości, harcerze drużynowego Gaspierskiego wstąpili do POW. Pierwszą drużyną, która wznowiła działalność w odrodzonej Rzeczypospolitej, była drużyna imienia Króla Stefana Batorego. Nastąpiło to w lutym 1921. Wkrótce działąly już cztery kolejne. Ciekawostką jest, że harcerze grodzieńscy nosili okrągłe czapki, tzw. batorówki – we wszystkich innych miejscach w kraju członkowie organizacji mieli na głowach rogatywki.
Pod koniec 1922 r. powołano w Grodnie Komendę Hufca, pierwszymi komendantami byli Władysław Latoszek i Władysław Dziekoński. Następnie komendantem był przez dłuższy czas harcmistrz Jan Kraśnik. W samym mieście oraz w powiecie grodzieńskim były również dwa hufce żeńskie, których komendantkami były Marta Kopal i Marta Wilmus.
We wrześniu 1939 harcerze wzięli czynny udział w obronie miasta przed Armią Czerwoną. Zorganizowali doskonale działające służby sanitarne, łączności, obserwacyjne. Ściśle współdziałali z armią. Nie mając broni (za wyjątkiem nierzadkich przypadków, kiedy pełnili służbę wartowniczą – wtedy wojsko wydawało im karabiny), produkowali i skutecznie używali w walce nowatorską wówczas, a potem z powodzeniem wykorzystywaną w Powstaniu Warszawskim „broń przecipancerną” – butelki z benzyną. Butelki te pochodziły z miejscowej fabryki wódek. Po napełnieniu paliwem szyjkę zatykano kawałkiem szmaty, której koniec swobodnie zwisał. Przed użyciem należało butelkę przechylić do góry dnem – szmata nasączała się benzyną. Koniec szmaty podpalano i ciskano ten wynalazek (nazwa „koktajl Mołotowa” pojawi się w świecie dopiero później, wymyślona przez Finów podczas ich zmagań z Sowietami) na czołg, szczególnie starając się trafić w przedział silnikowy. Rozbicie się butelki powodowało zapalenie benzyny, która przez otwory wentylacyjne spływała do komory silnika, wzniecając tam pożar.
Historia walki harcerzy grodzieńskich w kampanii wrześniowej to także historia wielkiej zdrady, której właśnie harcerze często byli ofiarami. Chodzi tu o postawę miejscowych komunistów, głównie narodowości żydowskiej, którzy nie tylko pomagali najeźdźcom, podając im koordynaty dla artylerii, ale skrytobójczo strzelali do obrońców miasta – w tym do przenoszących meldunki harcerzy-łączników. Wielu harcerzy i harcerek poległo w walce. Gdy miasto padło, zdobywcy zamordowali kilkuset żołnierzy, podchorążych, oficerów, harcerzy, policjantów i cywilnych ochotników. Część harcerzy poszła z wojskiem na Litwę, gdzie została internowana.
Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej ci, którzy mogli, wrócili do rodzinnego miasta i rozpoczęli działalność konspiracyjną w „Szarych Szeregach”. Walczyli, tym razem przeciwko Niemcom, aż do przejścia frontu w 1944. Walczyli o Polskę, ale Polska przesunęła się kilkanaście kilometrów poza miasto…
To jednak nie koniec grodzieńskiego harcerstwa. Wkrótce po rozpadzie ZSRR, w 1989 roku, powstała w mieście Grodzieńska Drużyna Harcerska „Wiktoria”, zorganizowana przez Andrzeja Paszenko. Dziś męskie i żeńskie drużyny działają nie tylko w Grodnie, ale także w Baranowiczach, Lidzie, Mińsku, Mohylewie, Rosi, Słonimiu, Smorgoni, Sopoćkiniach, Szczuczynie i Wołkowysku. Organizacja nosi nazwę Związek Harcerzy Polskich na Białorusi.
Projekt jest współfinansowany ze środków otrzymanych od Stowarzyszenia Odra-Niemen i Ministerstwa Spraw Zagranicznych