Na most przez Czeremosz!

Ja wyglądał 17 września w ostatnich miejscach urzędowania rządu II Rzeczypospolitej – w Kosowie i Kutach? Oto fragment wspomnień autorstwa Janusza Rakowskiego „Diariusz wrześniowego dramatu”, opublikowanych w paryskiej „Kulturze”.

Z lewej Janusz Rakowski, z prawej wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski

Janusz Rakowski we wrześniu 1939 r. był dyrektorem Gabinetu ministra skarbu i wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Przez Rumunię trafił do Francji, a tam do 2 Dywizji Strzelców Pieszych. Został internowany w 1940 r. w Szwajcarii, gdzie mieszkał do końca życia. Zmarł w 2001 r. w Zurychu.

***

W nocy z dnia 16 na 17 września, w kilkanaście godzin po zwycięskiej bitwie gen. Sosnkowskiego (pod Lwowem – przyp. red.), ambasador Grzybowski w Moskwie otrzymuje notę rządu ZSRR awizującą wkroczenie wojsk sowieckich na ziemie polskie w intencji rzekomej obrony ludności ukraińskiej i białoruskiej. Wiadomość o nocie przychodzi do Kosowa 17 września rano, gasząc momentalnie radosne nastroje z ubiegłego wieczoru. Kwiatkowski otrzymuje wezwanie na konferencję u premiera. Odbywają się rozmowy z ambasadorami Rumunii i Turcji, w toku których minister Beck uzyskuje zapewnienie wolnego przejazdu Rządu polskiego przez Rumunię. Po powrocie wicepremier poleca nam przygotować się do wyjazdu. Zbrojna interwencja sowiecka czyni nierealnymi jakiekolwiek plany obrony. Wojska nie zdążą się już skoncentrować; zresztą siły nasze są już zbyt słabe aby stawić opór na dwóch frontach. Sytuacja Rządu i zgromadzonych urzędników staje się tragiczna. Nie ma możliwości powrotu do Warszawy czy gdziekolwiek na tereny rdzennie polskie. Zresztą w jakim celu? Władze państwa, Prezydent i Rząd, nie mogą pozostać i dać się wziąć do niewoli. Przynajmniej te symbole Niepodległej Polski muszą się uratować i otworzyć sobie drogę działania na obcej ziemi. To jasne. Ale co zrobić z urzędnikami? (…)

Premier Składkowski daje polecenie: „Wszyscy natychmiast do Kut!”. W gronie urzędników Ministerstwa Skarbu nie znajdujemy również innego wyjścia. Trzeba się spieszyć, gdyż ze wschodu maszerują już wojska sowieckie, a nad Kosowem pojawiły się jakieś samoloty, nie wiemy jakiego pochodzenia. Odwrót niebawem może być odcięty. (…)

Most na Czeremoszu, widziany od strony rumuńskiej

Jedziemy te 40 km, tuż nad granicą obserwując końcową fazę ewakuacji terenu – likwidację posterunków Korpusu Ochrony Pogranicza. Na parę kilometrów przed Kutami widzimy już długie pasmo kurzu, który wzbija się wysoko na szosie od Kosowa. Jest już blisko godz. 19-ta, gdy włączamy się w rzekę aut płynących paru strumieniami na most na Czeremoszu. Nigdy w życiu nie widziałem dotychczas podobnie wielkiego zgromadzenia. różnorodnych pojazdów. Limuzyny urzędów państwowych stoją w miasteczku obok dużych i małych wozów prywatnych, samochodów ciężarowych, autobusów z całej Polski, aut pocztowych i wojskowych. Stoją – gdyż przed mostem funkcjonariusze policji usiłują ująć całą tę stłoczoną masę w jeden szereg, z którego Rumuni przepuszczają, nie spiesząc się, po trzy wozy, kontrolując dokumenty. Trwa to wszystko bardzo długo.

Posuwam się tylko krok za krokiem, nie rzadko czekając bez ruchu po kilkanaście minut wciśnięty między wielkie autobusy z funkcjonariuszami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i przepychającą się kolumną aut i ciężarówek ewakuowanej Szkoły Lotniczej. Wszyscy są zdenerwowani i chcieliby jak najszybciej dopaść do mostu. Każdy mocniejszy warkot motorów targa nerwy; przecież jeden bombowiec niemiecki mógłby tu sprawić paniczne zamieszanie i uniemożliwić przeprawę. Na szczęście powoli zaczyna się ściemniać i czarne skrzydła nocy roztaczają swą opiekę nad tymi kilku tysiącami wozów, szukających schronienia na ziemi rumuńskiej.

Zbliża się godzina 23-cia, gdy na zakręcie drogi dobijam do ustawionego obok na łące rzędu paru naszych wozów skarbowych. Czekają na wicepremiera i podsekretarzy stanu, aby dowiedzieć się, że inną drogą kolumna aut rządowych dotarła do mostu i przejechała już na stronę rumuńską. Z zakrętu drogi, przy którym stoimy, widać już dość dobrze most i oświetlony brzeg Rumunii w Wyżnicy. światła miasta, jakich nie widzieliśmy od 17 dni! Nasz brzeg – Kuty – jest nadal zaciemniony.

Graniczny Czeremosz – zdjęcie zrobione po stronie rumuńskiej

Teraz już cała wola koncentruje się w kierunku wyrwania się z tego mroku do światła. Nikt nie myśli o tym, co go tam czeka po drugiej stronie mostu; byle przejechać go jak najszybciej! Powoli, od łąki , wciskamy się jakoś do nurtu aut i około pierwszej w nocy podjeżdżamy do mostu. Zanim jednak zdążyliśmy wśliznąć się na podjazd, jacyś trudni w mroku do rozpoznania wojskowi każą nam autorytatywnie wycofać się do tyłu. Słyszę prowadzoną szeptem rozmowę, że marszałek nie może przejechać. Marszałek?! Wódz Naczelny opuszcza kraj! Myślę , że armia musiała już złożyć broń . To już koniec. Jest już po pierwszej w nocy, gdy stukając po deskach mostu tylnym kołem wozu, które przy samym wjeździe złapało gwóźdź , dojeżdżam do posterunku kontroli rumuńskiej. To stukanie koła brzmi jak pogrzebowy werbel i rozstraja mi nerwy. Jakiś żandarm wskakuje z karabinem na przedni zderzak auta. Nie wiem czy to ma być „honorowa” eskorta czy policyjny konwój. Jadę tak z nim, postukując tylnym kołem, wolno, na obcą ziemię.

Wyżnica, zdjęcie przedwojenne

Pierwsze zetknięcie z Rumunią nie czyni dobrego wrażenia. Jest to zresztą rezultat trochę nocy i drobnego deszczu, który zaczyna padać, a trochę naszych nerwów starganych przejściami ostatnich dni i tą smutną przeprawą przez most na Czeremoszu, w czasie której każda godzina zdawała się być wiekiem. Pewne odprężenie przynosi tylko światło. Nędzne, żółtawe żarówki rzucają je z góry na zabłocone ulice. Jesteśmy na Bukowinie w miasteczku Wyżnica.

Opr. p.k.

zdjęcia: pierwsze ze zbiorów NAC Online, pozostałe – domena publiczna